piątek, 2 września 2011

Czas transformacji


To prawdopodobnie moj ostatni wpis na blogu.
Poczatkowo mial to byc pamietnik z porozy do Ekwadoru, gdzie chcialam skrupulatnie  zamieszczac opisy miejsc i ludzi, jakich spotykam na mojej drodze wraz z osobistymi spostrzezeniami, refleksjami, komentarzami. Chcialam odbyc samotna podroz, otworzyc sie na nieznane w nadzieii na przezycie czegos wyjatkowego.
Wydawalo mi sie, ze tak moge zapelnic pustke wewnatrz siebie, ten niedosyt, jaki czulam…
Plan wiec byl prosty- wyruszyc w nieznane, nalykac sie wrazen i emocji, barwnie zarejestrowac wspomnienia, a po powrocie do tego, co ”stare”, moc wracac do nich za kazdym razem, jak odezwie sie znajomy ”glod”.
Chcialam najesc sie ”na zapas” i jednoczesnie dac posmakowac tego, co skosztowalam tym, co nie byli na ”uczcie”.
Wtedy jeszcze nie wiedzialam, ze ten ”glod”, to wcale nie jest jednoznacznie zdiagnozowana przez wiekszosc znajomych i rodzine ”potrzeba wyszalenia sie za mlodu, slepa pogon za przygoda i wolnoscia” -  potrzeba, jaka moge zaspokoic egzotyczna podroza lub zignorowac, tak jak wiekszosc ludzi ”twardo stapajacych po ziemii”.
Intuicyjnie przeczuwalam, ze spotka mnie cos ”wielkiego”, ze los mi sprzyja, ze tym razem jestem na wlasciwym torze i ze ta podroz bedzie jak ostatnie okrazenie przed ukonczeniem wyscigu.
Jakze prawdziwe byly moje przeczucia, mimo iz nie potrafilam ich wlasciwie uzasadnic i wytlumaczyc, tym co pytali ”Po co? Dlaczego Ekwador?”  Szukalam racjonalnych powodow, dla ktorych chce jechac wlasnie tam, dopasowywalam sie do schematu turysty, poszukiwacza przygod…  nie mialam odwagi powiedziec, ze jade sama do Ekwadoru ”bo tak czuje”.
Teraz  mam ta odwage - odwage, ktora przyszla wraz z odpowiedziami na przynajmniej niektore pytania, ktore wtenczas nie dawaly mi spokoju.
Czuje ze jestem na wlasciwym torze.
Zreszta, kazdy jest, choc wiekszosc nie zdaje sobie z tego sprawy.
Wiekszosc ludzi narzeka na to, co jest TERAZ, szuka satysfakcji w PRZYSZLOSCI, ma nadzieje na cos lepszego jutro, pojutrze, za miesiac… Potrzebujemy spelnic jakies warunki, by byc zadowolonym z  tego, co jest TERAZ, zaakceptowac to, co mamy TERAZ, dostrzec piekno i perfekcje w tym, jacy jestesmy TERAZ.
”Musze byc bardziej otwarta i pogodna”
”Dlaczego inni maja lepiej?”
”Powinnam wiecej zarabiac, zeby odlozyc na przyszlosc”
”Nie o takim zyciu marzylam…”
”Moja corka mnie zawiodla…”
”Kiedy wreszcie znajde wlasciwego chlopaka/dziewczyne ???”
Te wszystkie warunki… To zycie w ciaglej pogoni za czyms, czego wydaje sie, ze nam brakuje… ten ciagly niedosyt… to ogladanie sie za innymi, porownywanie… wciaz nowe oczekiwania wobec innych i siebie…
Rozczarowania!  Flustracje!  Pretensje! ....
Nie ma recepty na szczescie
 jest tylko sztuka zaakceptowania i doceniania tego, co masz i kim jestes.
sztuka dostrzezenia piekna w innych ludziach… w sobie… w codziennych czynnosciach…
sztuka wybaczenia sobie i innym za tzw ”bledy”, ktore w ostatecznym rozrachunku nigdy nie sa bledami, ale lekcjami od zycia
sztuka podziekowania za to, co jest.

W moich przeczuciach dotyczacych wyjazdu do Ekwadoru wspomnialam o ostatnim okrazeniu przed zakonczeniem wyscigu….
Czym jest wyscig, gdzie jest meta i czym jest zwyciestwo  - niech kazdy odpowie sobie sam.
W obliczu tego, co przepowiadaja naukowcy, astrolodzy i jasnowidzowie, byc moze ten miesiac jest tym ostatnim okrazeniem. 
Byc moze, nikt nie zna przyszlosci. 
Zbyt duzo czasu poswiecamy na zastanawianie sie nad przyszloscia, zamiast skoncentrowac sie na tym, co jest i co mozna zrobic teraz.
Kometa Eleni, o ktorej slyszy sie wreszcie coraz wiecej takze w publicznych mediach, przestala byc swiadomie ukrywanym tematem i zaczyna budzic prawdziwy niepokoj wsrod tych, co sa swiadomi, jakie skutki moze przyniesc jej ”wtargniecie” w pole magnetyczne naszej planety. Przewidywane sa m.in. globalne katastrofy i powazne zmiany klimatyczne (byc moze fatalny rok 2012, o ktorym slyszal prawie kazdy, nadchodzi wlasnie teraz…)
Nie pisze tego, by zaszczepic strach w tych, co pierwszy raz stykaja sie z ta informacja. Pisze, bo czasami warto wykorzystac czas, nawet jakby nie pozostalo go wiele, nie tylko na fizyczne przygotowania na wypadek upadku gospodarki, braku zywnosci, wody do picia, utraty schronienia w wyniku trzesienia ziemi, powodzi czy naglego spadku temperatury (to wszystko, niestety, jest bardzo prawopodobnych scenariuszem wydarzen; proponuje zbadac temat samemu – ja nie staram sie ”sprzedac” mojej wizji konca swiata), ale takze na przygotowanie wewnetrzne, przez co ja rozumiem odnalezienie spokoju i balansu w sobie.
To moze byc czas transformacji nie tylko dla naszej planety, ale przede wszystkim dla jej mieszkancow.
Transformacji wewnetrznej.
To moze byc trudny okres dla tych, ktorzy wciaz dbaja o dobra materialne – jest ryzyko, ze moga utracic to, co tak skrupulatnie zbierali i do czego byli tak przywiazani… Choc brzmi to dramatycznie, to tego typu doswiadczenie moze przyniesc glebokie oczyszczenie i uswiadomienie, co jest wazne, a czego najwyzszy czas sie pozbyc. Jesli kiedys udalo Ci sie posprzatac swoja szafe po kilku latach wrzucania do niej coraz to nowych rzeczy, to wiesz, jakie uczucie mam na mysli ;)
To moze byc niezykle trudna proba dla mnie oraz tych, ktorych przeraza wizja smierci swojej i bliskich – pamietajmy, ze cialo to tylko tymczasowy instrument, ”avatar”. SWIADOMOSC - esencja tego, czym jestes - nie boi sie o swoje przetrwanie. To doswiaczenie smierci, a nie smierc.
Swiadomosc zna prawde,  ze to co sie wydarza jest czescia wiekszego planu, ma swoja wyzsza przyczyne i  jedyne, co kazdy z nas moze zrobic to swiadomie poddac sie temu i ze spokojem przyjac to doswiadczenie, jako okazje do transformacji i zrozumienia (a raczej przypomnienia sobie) kim jestesmy i dlaczego wybralismy to doswiadczenie.
Wtedy zobaczymy, ze wiekszosc z przemiotow jakie posiadamy, emocji jakie nami kieruja, osiagniec i celow ktore wydaja sie nam byc wazne, rol jakie sobie narzucamy (matka, corka, siostra, ekonomista, sasiad, kobieta…) nie ma wiekszego znaczenia i nie oddaje nawet cienia prawdy o tym, kim naprawde jestesmy i co jest sensem naszego istnienia.
Kazdy z nas ma cos do przepracowania. Po to tu jestesmy.
Dla jednych moze to byc zbytnie przywiazanie do rzeczy materialnych, dla innych moze to byc chec kontroli siebie i innych, dla jeszcze kogos innego moze to byc ignorowanie wlasnych uczuc i intuicji i podporzadkowywanie sie otoczeniu- rodzinie, religii, spoleczenstwu…. Lista jest dluga i z  pewnoscia kazdy moze dodac cos od siebie, cos, co intuicyjnie czuje, ze mu nie sluzy, co burzy wewnetrzny spokoj, co nie zgadza sie z tym, co intuicyjnie wydaje sie byc prawdziwe i wlasciwe…
Transformacja polega na pojsciu za glosem tej intuicji. Im bardziej wytrwale podazasz za tym glosem, tym latwiej jest ci zobaczyc prawdziwy obraz tego, kim jestes i jaki jest twoj cel bycia w tym ciele, w tym wlasnie czasie i w tym wlasnie miejscu… Zobaczysz tez prawde w innych ludziach i wydarzeniach, jakie maja miejsce.
W momencie, kiedy prawdziwie poczujesz, ze wszystko jest jednoscia, ze kazdy z nas jest w istocie taka sama czescia calosci i ze kazdy z nas na rozne sposoby probuje ”odnalezc droge do domu”, do Zrodla, wtedy, zamiast irytacji, rozczarowania czy wypelniania swojej roli, poczujesz bezwarunkowa milosc, wspolczucie i calkowite poddanie sie i zaufanie temu, co sie wydarza, bez oceniania, bez oczekiwania na konkretny rezultat.
Warto wybaczyc sobie i innych, ze zapomnielismy, kim jestesmy, ze zbyt dlugo szukalismy drogi do domu, ze zbladzilismy lub nadal szukamy wlasciwej sciezki…
Zaufaj temu, co sie wydarza. Ma to swoj cel.
Odnajdz w sobie milosc i wspolczucie dla siebie i innych.
To moze byc czas transformacji nie tylko dla naszej planety, ale przede wszystkim dla kazdego z nas – razem i z osobna.

Z miloscia
Agata

Lustra, w ktorych mozesz zobaczyc siebie

WYOBRAZ SOBIE, ZE KTOS POWIEDZIAL CI, ZE JESTES NIESKONCZONA ENERGIA, KTORA MOZE PRZYBRAC DOWOLNA POSTAC, DOWOLNA EKSPRESJE. MASZ NIESKONCZONY POTENCJAL, MOZESZ BYC WSZYSTKIM...
FAJNIE, ALE SAMA SWIADOMOSC TEGO POTENCJALU JAKOS NIE WYSTARCZA.
TO TAK, JAKBY KTOS POWIEDZIAL CI, ZE MOZESZ BYC ”BUITUFYLOIYRF” – TA NAZWA NIC CI NIE MOWI, NIE WIESZ JAK TO JEST BYC ”BUITUFYLOIYRF” I JEDYNY SPOSOB NA ZBADANIE TEGO, JAK TO JEST BYC ”BUITUFYLOIYRF”  TO ZDOBYCIE DOSWIADCZENIA BYCIA ”BUITUFYLOIYRF”.
TAK SAMO JEST Z DOSWIADCZENIEM BYCIA CZLOWIEKIEM - KAZDY Z NAS MIAL INNY POWOD, ZEBY WYBRAC TA FORME POZNANIA SIEBIE, STAD ROZNE SYTUACJE ZYCIOWE, ROZNE DOSWIADCZENIA, ROZNE ROLE JAKIE WYPELNIAMY. NASZE ROLE I SYTUACJE WYDAJA SIE NAM BYC PRAWDZIWE: JESTEM MATKA, JESTEM MEZCZYZNA, JESTEM POLAKIEM, JESTEM LEKARZEM, BOLI MNIE ZAB, BOJE SIE CIEMNOSCI, JEST MI ZIMNO, … ITD.  ALE TO TYLKO ROLE, DOSWIADCZENIA, JEDEN ZE SPOSOBOW NA POZNANIE SIEBIE , A NIE TY SAM .
KTOS POWIE: JAK TO? OCZYWISCIE ZE JESTEM KOBIETA/MEZCZYZNA, TU SA DOWODY;) OWSZEM, JESTES KOBIETA/MEZCZYZNA, ALE TO NIE JEST WSZYSTKO CZYM MOZESZ BYC I JESTES, CHOC TEGO NIE DOSWIADCZASZ BEZPOSREDNIO.  NIE JESTES W STANIE NA RAZ POZNAC I DOSWIADCZYC SWOJEGO NIESKONCZONEGO POTENCJALU, WYPROBOWAC WSZYSTKICH OPCJI, POSTACI, FORM.  W TYM WCIELENIU WYBRALES AKURAT TAKA A NIE INNA FORME I W PELNI SIE Z NIA IENTYFIKUJESZ (TO JEST WARUNEK POWODZENIA TEGO CALEGO EKSPERYMENTU POZNAWCZEGO – MUSISZ NA CZAS EKSPERYMENTU ZAPOMNIEC, KIM TAK NAPRAWDE JESTES , INACZEJ  NIE WEZMIESZ SWOJEJ ROLI NA POWAZNIE, NIE PRZEJMIESZ SIE, ZE TWOJ SASIAD ZOSTAL OBRABOWANY I TYM SAMYM NIE POZNASZ, CZYM JEST WSPOLCZUCIE, BEZWARUNKOWA POMOC CZY CHOCIAZBY ZADOWOLENIE Z CUDZEJ KRZYWDY (KTO WIE, CO BYLO CELEM TEGO DOSWIADCZENIA, JAKA TO BYLA LEKCJA DLA CIEBIE, CO CHCIALES POZNAC). JEDNI Z NAS WYBRALI TO DOSWIADCZENIE  BYCIA CZLOWIEKIEM, ZEBY POZNAC I DOSWIADCZYC NA PRZYKLAD UCZUCIA MILOSCI POPRZEZ BYCIE MATKA, STRESU POPRZEZ BYCIE RATOWNIKIEM, CHLODNEGO WIATRU NA WLASNEJ SKORZE POPRZEZ SPACER W WIOSENNY PORANEK , CIEPLA Z OGNISKA, ZLOSCI Z POWODU KLOTNI Z MALZONKIEM ITD. JAK INACZEJ MOGLBYS WIEDZIEC, CZYM JEST ZLOSC, MILOSC, POWIEW WIATRU? KTO MOGLBY CI TO PRAWDZIWIE OPISAC, WYTLUMACZYC?


NIE JESTES TYLKO TYM, KTO DOSWIADCZA WIATRU, ALE WIATREM, KTORY CZUJESZ. NIE JESTES TYLKO MATKA, KTORA KOCHA SWOJE DZIECKO, ALE JESTES TA MILOSCIA I TYM DZIECKIEM, KTORE JEDNOCZESNIE NA SWOJ SPOSOB DOSWIADCZA BYCIA DZIECKIEM. NIE JESTES TYLKO SWIADKIEM GWALTU, ALE TYM GWALCICIELEM, TA OFIARA I TYM BOLEM, JAKI JEST ZADAWANY.
POZNAJESZ SIEBIE NIE TYLKO POPRZEZ SWOJE WLASNE DOSWIADCZENIA, ALE TAKZE POPRZEZ UCZESTNICTWO I OBSERWACJE INDYWIDUALNYCH DOSWIACZEN INNYCH CZASTEK ENERGII, INNYCH LUDZI – CZY KIEDYS ZASTANAWIALES SIE, CO CHCE CI POWIEDZIEC DRZEWO ALBO, CO REPREZENTUJE SOBA MOTYL?  CO USWIADAMIA CI MALE DZIECKO, KTORE POTRAFI SPEDZIC CALY DZIEN NA ZABAWIE W KALUZY CZY LEPIENIU BABEK Z PIASKU? WSZYSTKO, CO ISTNIEJE JEST CZASTKA TEJ SAMEJ ENERGII, MA TEN SAM POTENCJAL CO TY I MA MOZLIWOSC INDYWIUALNEGO I SWIADOMEGO DOSWIADCZANIA TEGO POTENCJALU. OD INDYWIDUALNYCH WYBOROW TYCH CZASTEK ZALEZY, JAKA CZESC SIEBIE CHCA ZBADAC WLASNIE TERAZ.  DOSWIADCZENIE INNEGO CZLOWIEKA POKAZUJE CI OPCJE, KTOREJ TY NIE WYBRALES, ALE JEST CI ONA ROWNIE BLISKA I JEST CZESCIA CIEBIE! KOMENTARZE W STYLU ”JA BYM TEGO NIGDY NIE ZROBIL! JAK ON MOGL!?” WYNIKAJA Z BRAKU ROZPOZNANIA SIEBIE W INNYCH. ZAMIAST WIEC KRYTYKOWAC INNYCH ZA TAKIE A NIE INNE WYSTEPKI, SEPAROWAC SIE OD ”TYCH ZLYCH” WARTO USWIADOMIC SOBIE, ZE TEN ”ZLY” TO POTENCJALNY OBRAZ CIEBIE, TO CZESC CIEBIE, KTORA KTOS INNY POSTANOWIL ZAMANIFESTOWAC  I TYM SAMYM POZWOLIC TOBIE NA OBSERWACJE I POSREDNIE POZNANIE TEJ OPCJI BEZ KONIECZNOSCI BEZPOSREDNIEGO DOSWIACZENIA BYCIA ”ZLYM”.
W MOMENCIE ROZPOZNANIA SIEBIE W INNYCH, ZAMIAST KRYTYKI I POTEPIENIA, POJAWI SIE UCZUCIE WSPOLCZUCIA I AKCEPTACJI WSZYSTKIEGO, CZYM JESTES – ”DOBREGO” I ”ZLEGO” . WSPOLCZUCIE I MILOSC ZAMIAST OSADZANIA.
DLUGO ZASTANAWIALAM SIE, CZEMU NIEKTORE CZASTKI ENERGII (W TYM WYPADKU MOZNA NAZWAC TE CZASTKI DUSZAMI) WYBRALY DLA SIEBIE DOSWIADCZENIE BYCIA OPRAWCA, MORDERCA, OSZUSTEM, GWALCICIELEM? CO MOTYWOWALO ICH DO TEGO, BY ODKRYC I EKSPLOROWAC TA WLASNIE CZASTKE SIEBIE, TAK ODDALONA OD BALANSU I HARMONII, SKORO JEST TYLE PIEKNYCH, PELNYCH MILOSCI ASPEKTOW CALOSCI, KTORE MOZNA BYLO WYBRAC I POZNAC…
BYC MOZE NIEKTORE CZASTKI CALOSCI POTRZEBUJA DLUZSZEJ DROGI BY WROCIC DO DOMU, DO ZRODLA, KTORE JEST NIESKONCZONA CZYSTA MILOSCIA. BYC MOZE MUSISZ PO DRODZE DOSWIADCZYC LEKU, SAMOTNOSCI, ZLOSCI, BOLU, BY WIEDZIEC CZYM JEST MILOSC, KIEDY DOTRZESZ DO METY. TAK. JEDYNE CO ISTNIEJE I GDZIE KAZDY NA KONIEC SWEJ PODROZY WRESZCIE POWROCI, TO MILOSC. TO JEST ESENCJA TEGO, CZYM JESTES. KAZDE INNE UCZUCIA I FORMY JAKICH DOSWIADCZASZ TO ODCIENIE MILOSCI –  LEK TO NAJBARDZIEJ KONTRASTOWY ODCIEN MILOSCI, BO CZEGO SIE LEKASZ, JESLI WIESZ, ZE WSZYSTKO JEST JEDNOSCIA A TO, CO SIE WYDARZA, JEST TYLKO DOSWIADCZENIEM, LEKCJA, KTORA POKAZUJE CI SIEBIE SAMEGO. 
BYC MOZE TWOJ NAJWIEKSZY WROG JEST TAK NAPRAWDE NAJBARDZIEJ KOCHAJACA CIE DUSZA, KTORA ZDECYDOWALA SIE BYC OBOK CIEBIE W TYM CIELE I W TYM CZASIE, BY ZADAC CI BOL, KTORY TY Z KOLEI BEDZIESZ MOGL POZNAC I, W IDEALNYM SCENARIUSZU, ROZPOZNAC JAKO LEKCJE, PRZETRANSFORMOWAC I ZAMIENIC NA MADROSC, WIEDZE O SOBIE. SILNY BOL I CIERPIENIE BARDZO CZESTO POMAGAJA W PRZYPOMNIENIU SOBIE, KIM TAK NAPRAWDE JESTES, W PZREBUDZENIU DO NATURALNEGO STANU. ZAMIAST PRETENSJI I ZLOSCI POJAWI SIE WSPOLCZUCIE I MILOSC, BEZWARUNKOWA MILOSC. 
CZASAMI DOSWIADCZENIA SA BARDZO BOLESNE I WTEDY TRUDNO JEST ZROBIC KROK W TYL I SPOJRZEC NA TO Z PERSPEKTYWY SWIADOMOSCI, KTORA WYBRALA TO DOSWIADCZENIE. TRUDNO JEST ZROZUMIEC WYBORY, KTORE ZOSTALY PODJETE PRZEZ NASZA DUSZE, ZANIM ZDECYDOWALA ONA NA "URODZENIE SIE" W TYM CIELE I PRZYJECIE TEJ BARDZO TRUDNEJ ROLI. JAK SAMA SIE PRZEKONALAM, NIE DA SIE ZROZUMIEC TYCH PROCESOW, UZYWAJAC NASZEGO LUDZKIEGO ROZUMOWANIA, NASZEJ LUDZKIEJ HIERARCHII WARTOSCI, BO TO TYLKO NARZEDZIA, KTORE WSPOMAGAJA NASZE DOSWIADCZENIE BYCIA CZLOWIEKIEM I NIE SA W STANIE POMOC CI ZROZUMIEC TO, CO WYBIEGA POZA TO DOSWIADCZENIE, ZOBACZYC CALY OBRAZEK, A NIE TYLKO JEGO FRAGMENT. TYLKO TWOJE SERCE, TWOJA INTUICYJNA MADROSC MA PAMIEC O TYM, KIM NAPRAWDE JESTES, PO CO TU WSZYSCY JESTESMY, CO JEST PRAWDA A CO TYLKO ILUZJA, DOSWIADCZENIEM POZNAWCZYM.
TO JEST ESENCJA TRANSFORMACJI WEWNETRZNEJ – PATRZENIE NA TO, CO SIE WYDARZA NIE  Z PERSPEKTYWY CZLOWIEKA, KTORY BYC MOZE CIERPI, JEST SKRZYWDZONY, SAMOTNY, ALE Z PERSPEKTYWY NIESKONCZONEJ ENERGII MILOSCI, KTORA JESTES TY SAM I WSZYSTKO WOKOL CIEBIE, KTORA TO ENERGIA PROBUJE POZNAC SIEBIE W TEN WLASNIE SPOSOB, POPRZEZ WLASNIE TO TRUDNE DOSWIADCZENIE. 
SPROBUJ POPATRZEC KIEDYS NA SWOJE ZYCIOWE DOSWIADCZENIA W TEN WLASNIE SPOSOB, Z PERSPEKTYWY SWIADOMOSCI A NIE LUDZKIEJ TRAGEDII. CZY MOZESZ JEDNOZNACZNIE STWIERZIC, CO JEST DOBRE A CO ZLE, CO MOZNA POTEPIC A CO NALEZY POCHWALIC, KTO BYL DOBRY A KTO ZLY?
CZAS PRZYPOMNIEC SOBIE, KIM JESTES I ZACZAC ZYC I PATRZEC NA SIEBIE I INNYCH Z TEJ WLASNIE PERSPEKTYWY, JEDYNEJ PRAWDZIWEJ PERSPEKTYWY.
CZY CZUJESZ, JAK OTWIERA SIE TWOJE SERCE I CALY BAGAZ PRETENSJI, WYRZUTOW I ROZCZAROWAN ZNIKA Z TWOICH BARKOW?
PRZYPOMNIJ SOBIE TO, KIM JESTES I ZACZNIJ ZYC WEDLUG TEJ PRAWDY. 
POCZUJ WOLNOSC I MILOSC.

Jak krople deszczu


Jestesmy jak krople deszczu, ktore po dlugiej porozy chca wrocic do oceanu. Mozemy zmieniac postac – byc chmura, mgla, platkami sniegu (inaczej mowiac mozemy miec rozne doswiadczenia, rozne transformacje, rozne ciala, imiona, kolory skory, tj. rozne oprawy i okladki) ale esencja, prawdziwa natura kazdego z nas jest taka sama. I kazdy z nas ma taki sam cel – wrocic do Zrodla. 
Nie da sie oddzielic kropli wody w oceanie tak jak nie da sie oddzielic Ciebie ode mnie.
Jestesmy jednoscia.


poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Przebudzenie

Nie wiem, od czego zaczac.
Nie mam pomyslu na ten wpis, nie mam gotowych mysli do przelania. W takich momentach od razu odzywa sie znajomy glos z tylu glowy: ¨Nie zaczynaj pisac, jak nie jestes pewna, ze masz cos ciekawego do powiedzenia!!!!! nie bedziesz brzmiec przekonywujaco! wysmieja cie! nikt cie nie wezmie na serio!¨

Nie dbam o to. Nie chce nikogo przekonywac. Pisze moja prawde, do jakiej sie przebudzilam.

Ten krytyczny glos to ego - swiadomosc tego ciala i umyslu. Ego powie mi, ze ja jestem dziewczyna o imieniu Agata, ze mam 168 cm wzrostu, ze mam wie siostry, ze jak mialam 8 lat to spalam z dachu na swinskie koryto, ze uwielbiam lody, ze teraz jestem smutna albo wesola...

Tyle, ze to nie jestem Ja. 
Nie jestem cialem i umyslem.... to tylko narzedzia do poznania tego co JEST.
Ja jestem tym, co JEST.
Ja jestem doswiadczeniem, a nie osoba, ktora doswiadcza....
Ja to Ty.

Powyzsze informacje na temat Agaty to zbior doswiadczen odebranych przez cialo (przy pomocy 5 zmyslow) i nastepnie odkodowanych i zarejestrowanych przez mozg i przechowywanych w pamieci tego ciala i umyslu.  Ego ma dostep do tej pamieci, ba! ego to pelna identyfikacja z tozsamoscia tego ciala i umyslu.


Zrozumienie, ze cialo moze byc tylko instrumentem, moze byc latwiejsze po obejrzeniu filmu Avatar. Wiem, bajka, ale wiecej w niej prawdy niz nam sie wydaje.

Kazdy z nas na okreslony okres czasu wypozycza swojego wlasnego avatara i uzywa go na potrzeby poznania rzeczywistosci trzeciego wymiaru (wymiaru, gdzie energia jest tak gesta, ze tworzy materie, ktora da sie dotknac, zobaczyc, itp).  
Stad potrzebujemy avatara zeby poznac ta energie/materie tj doswiadczyc siebie. 
Ale avatar to nie TY! 

TY jestes energia, ktora wibruje na okreslonych czestotliwosciach.
Jako energia jeszcze nie zmaterializowana masz nieograniczony potencjal, mozesz zamanifestowac siebie na nieskonczenie wiele sposobow! To, co twoj avatar oczyta tj odkoduje to Ty sam. 
To zmaterializowana energia, ktora jestes.
Czy to oznacza ze jesli patrzysz na stare drzewo to to jest ta zmaterializowana energia i to jestes ty???? Ty to to drzewo????

Tak i nie.
Tak, bo to co teraz doswiadczasz uzywajac ciala jako narzedzia, to jest zmaterializowana energia, ktora odpowiada Twojej wibracji i to jestes TY.
Nie, bo to na co patrzysz to NIE drzewo. To energia, ktorej manifestacji nadalismy nazwe drzewo. Watpie czy drzewo ¨wie¨ ze jest drzewem ;)

To tak jakby szukac odpowiedzi na to, czym jest internet Wi-Fi i zadowolic sie strona internetowa, ktora wyswietli monitor komputera, ktory wlasnie uzywamy.

Skad to porownanie?

Komputer to twoje cialo (procesor to mozg).
Internet to niewidzialna energia, ktora jestesmy. Kazdy z nas jest podlaczony do tej niewidzialnej sieci, razem tworzymy calosc i nic nie jest oddzielone od Ciebie, ani TY nie jestes odlaczony od reszty.
Internetu nie da sie zobaczyc, dotknac, poczuc, ot tak.
Internet JEST.
Energia JEST.
Jedyny sposob, zeby ¨poznac¨ Internet to uzycie narzedzia, ktore rozkoduje ta energie, w tym wypadku komputer. Kazdy z nas ma taki komputer w postaci ciala i mozgu. Kazdego dnia o poranku wlaczasz swoj komputer  i od ciebie zalezy co wklikasz w swoj komputer i jakie strony z Internetu wyswietli (zamanifestuje) ci twoj monitor. Wtedy patrzysz na otwarte strony internetowe i mozesz choc czesciowo doswiadczyc, jak wyglada i czym jest Internet.
Tak samo jak kazdego dnia o poranku budzi sie twoj aviatar i od wibracji mysli i uczuc, jakie generuje mozg i od twojej intencji (swiadomej lub nie) zalezy, jakie doswiaczenia zostana przyciagniete do tego ciala (energie o tych samych wibracjach sie przyciagaja),  zmaterializowane i zarejestrowane przez mozg. Przyciagniete doswiadczenia sa jak strony internetowe. Pozwalaja poznac Internet /Siebie krok po kroku, na tyle na ile jestes gotowy na to i na ile ty sam zdecydujesz. 

Jak to mozliwe, ze kazdy z nas ma inne doswiadczenia i jednoczesnie jestesmy caloscia, jednoscia?

Jestesmy jedna swiadomoscia doswiadczajaca siebie na wiele roznych sposobow (indywidualne doswiadczenia) podobnie jak Internet jest jedna siecia ktora mozna poznac poprzez wiele roznych stron internetowych.
Masz nieograniczone mozliwosci! mozesz zobaczyc rozne strony internetowe, ba! mozesz tworzyc nowe strony internetowe!
To jest moc i potencjal kazdego z nas. Kazdy z nas jest ta nieograniczona energia, ktora przybrala postac czlowieka (avatar), azeby poznac siebie, doswiadczyc siebie.

Poznajac drugiego czlowieka poznajesz siebie (to chyba wlasnie to mial na mysli Jezus kiedy nauczal o rozpoznaniu siebie samego w bliznim i o prawdziwej milosci, nie personalnej, nie romantycznej, ale o milosci do wszystkiego co JEST, bez osadzania, bez stawiania warunkow... ¨Milujac innych  milujesz siebie¨- bardzo prawdziwe)
Rozpoznajac siebie w innych to tak jakby uzyskac dostep to nowego zbioru stron internetowych, co pozwala ci jeszcze lepiej poznac Internet.
Twoj cel bycia w tym ciele to NIE zobycie bogactw tego swiata, to nie slawa, to nie pieniadze, to nie idealny partner zyciowy ale to tez NIE zycie w ascezie, medytowanie w samotni cale zycie czy rozdawanie pieniedzy biednym... Twoj cel zycia to po prostu byc i doswiaczac siebie.
Byc ta miloscia ktora obejmuje kazde doswiadczenie, rozpoznajac w nim siebie.
Tylko ego chce miec cel, chce cos osiagnac, zdobyc...

Jestes wszystkim co JEST, nie ma tu nic wiecej do osiagania, za to wiele do rozpoznania....

Twoje cialo moze chciec przyjemnosci 5 zmyslow, w porzadku, ale nie popadaj w zludzenie, ze teraz Ty mozesz byc szczesliwy, ze TY masz wszystko co potrzebujesz...
Obserwuj swoje cialo tak jak obserwujesz komputer.
Dbasz o komputer, ale nie instalujesz za duzo programow, nie przechowujesz smieci na pulpicie, bo wiesz, ze to zakloci prace komputera.
Nie musisz koniecznie wrzucac do worka ¨Agata¨ wiecej i wiecej- dyplomy, pieniadze, znajomi, umiejetnosci- nigdy nie zapelnisz worka i wciaz bedziesz czuc, ze ¨potrzebujesz wiecej¨.
Jestes wszystkim, co JEST, a nie tylko workiem... nawet jakby byl on prawie pelny to zawsze bedzie to mniej niz to KIM JESTES NAPRAWDE,  JESLI SIE PRZEBUDZISZ...

Chcesz zmienic doswiaczenia jakie przyciagasz do siebie? Nie krzycz na komputer, ze wyswietla te same lub ¨nie takie¨ strony internetowe, wpisz inne haslo w wyszukiwarce (zmien swoje wibracje energetyczne, tj. przekonania, mysli,wartosci, ktore juz ci nie sluza, a wciaz stanowia wzor wedlug ktorego twoje doswiaczenia naplywaja... np. uwazasz, ze ludzie sa nieuczciwi. to jest twoje glebokie przekonanie. zgadnij, co?! doswiaczenia, ktore przyciagniesz, beda mialy ta sama wibracje co twoje przekonania, wiec zostaniesz tyle razy obrabowany czy oszukany ile czasu spedzisz myslac o ludziach w ten sposob.
Nie ma jednej prawdy. Ty decydujesz, jakie doswiadczenia wybierasz dla siebie (jaka czastke siebie chcesz poznac). Nie ma dobrych i zlych doswiadczen, sa rozne aspekty JEDNOSCI, tak samo wazne, wzajemnie sie uzupelniajace. Moneta nie moze istniec w calosci bez orla i reszki.

Niektore doswiadczenia moga byc bolesne lub nieprzyjemne dla Agaty jako osoby skladajacej sie  z ciala i umyslu, ale rozpoznajac swoja prawdziwa nature we wszystkim co doswiadczasz, jestes w stanie objac i utulic jednoczesnie to co biale i czarne, dobre i zle, bez osadzania, z akceptacja i swiadomoscia, ze to Wszechswiat, ta niewidzialna energia ktora jestes, pozwala Ci doswiadczyc siebie w pelni.
Wiedz, ze jesli konfrontujesz sie z danym doswiadczeniem ktorys-setny juz raz i ono wciaz sie pojawia, to nie dlatego, ze masz pecha, ale dlatego, ze nie rozpoznajesz, co TY sam starasz sie sobie powiedziec... co jest takiego w twoich przekonaniach odnosnie zycia i siebie samego, co przyciaga te a nie inne doswiadczenia....
Zmienisz haslo w wyszukiwarce, pokaza ci sie inne strony internetowe! ;)

Badz uwazny! Sluchaj! Obserwuj! Czuj!
Nie przegap SIEBIE!

Przebudz sie do prawdziwego JA!







poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Lekcje zycia

Przedwczoraj byl moj lot do Polski, a ja, zamiast w samolocie, siedzialam samotnie z ksiazka na tarasie mojego drewnianego domku w gorach i patrzylam na zachod slonca...
Lza krecila mi sie w oku ale mimo nostalgii i wzruszenia, czulam jednoczesnie spokoj w sercu i przekonanie, ze jestem we wlasciwym miejscu w tym momencie.
I tak oto zaczyna sie nowy etap w moim zyciu - samotne chwile konfrontacji z sama soba, z rzeczywistoscia...
Otoczona gorami, piekna przyroda, a noca - drewnanymi scianami mojego przytulnego domku zbudowanego na planie kola, spedzam moj czas na spacerach, kapielach w rzece, sadzeniu warzyw w ogrodku zgodnie z fazami ksiezyca, nawiazywaniu kontaktow z sasiadami, urzadzaniu wnetrza lacznie z malowaniem scian i ustawianiem mebli, a wieczorami czytaniu przy swiecach...
Brzmi sielsko anielsko, he?
Na poczatku mialam wyrzuty, ze nie robie nic konstruktywnego, BO PRZECIEZ CZLOWIEK MUSI COS ROBIC BO INACZEJ NIE JEST POZYTECZNY, BO WSZYSCY COS ROBIA... itp.
zostalismy zaprobgamowani zeby ciagle gdzies biec, ciagle cos robic, planowac, zalatwiac (chyba po to zeby neimiec czasu na myslenie i odczuwanie tego co jest w nas i naokolo nas...) Ciagle bieniemy, tak jak chomik w kolowrotku i dodatkowo w klatce... kazde okrazenie jest takie samo, choc wydaje mu sie ze moze robi cos nowego, ze to jest pozyteczne, ze sie posuwa do przodu...
Tak samo jest z zyciem czlowieka, zwlaszcza w miescie.
Planujemy poprzedniego dnia co bedziemy robic nastepnego, a jak przychodzi jutro to nawet sie nie zastanawiamy, czy to jest dobry plan na dzis, czy czujemy sie na silach go zrealizowac, czy ma on sens, tylko wstajemy i jak roboty jestesmy poddani programowi WYKONAC.  A na koniec dnia planujemy nastepne jutro.
Smutne, ale prawdziwe...
Wiec teraz, mieszkajac sama, ucze sie jak sluchac samej siebie w danym momencie i jak przestac biec i zaczac celebrowac kazdy moment i chwile TERAZ, bo z tych momentow sklada sie zycie..
I chyba wreszcie  nauczylam sie, jak przestac oceniac siebie i krytykowac za to co robie, lub czego nie robie....
To jest bardzo trudna lekcja.
Ten to wie, kto chociaz raz probowal sie jej nauczyc...

sobota, 12 marca 2011

Rozum vs. Serce...

Moj ostatni wpis na blogu to tylko kolejny dowod na to, ze czas jest zludzeniem...
Minelo 3 tygodnie od kiedy jestem w Vilcabambie i w trakcie tego czasu nie udalo mi sie napisac nwet slowa o tym, co u mnie i gdzie teraz jestem i co robie ( BTW, bylam w gorach w uroczym domku zanurzona w naturze i obecnie tez jestem w gorach w innym uroczym domku zanurzona jeszcze bardziej, jakkolwiek smiesznie by to nie brzmialo hehe:) wiec ktos moglby pomyslec ze mialam malo czasu, a z drugiej strony w trakcie tych 3 tygodni zdazylam uporzadkowac swoj wewnetrzny swiat i tym samym automatycznie zmodyfikowac ten na zewnatrz, co zdaje sie byc ogromnym krokiem w przestrzeni i pochlonelo duzo czasu...
Wszystko zalezy od tego, jak my sami postrzegamy elementy naszej rzeczywistosci.

Ten wpis nie bedzie dlugi, bo nie wiem czy jestem w stanie opisac to co sie dzialo nie ze mna, a raczej we mnie, podczas tych kilku tygodni, zwlaszcza ostatnich dni...

Nie mniej jednak jedna z bardziej namacalnych zmian jest moja decyzja o pozostaniu w Ekwadorze. Nie pytajcie mnie na jak dlugo? dlaczego? co bedziesz tu robic? jak zyc? z kim? nie boisz sie? itp. ...
Nie wiem i jednoczesnie wiem ze nie musze wiedziec.
Zamierzam kierowac sie Sercem, jak kaze wyswiechtane i jakze plytko rozumiane powiedzenie...

Nie zamierzam juz obiecywac, ze sie odezwe wkrotce, jak zrobilam to ostatnim razem.
Nie mniej jednak postaram sie nie tracic kontatu i Was prosze o to samo.
Piszcie do mnie na prywatnego maila, tylko porsze, bez tych wszytskich pytan, jakie przytoczylam powyzej ;P

P.S.  Jolu, wyslalam Ci juz kilka maili, ktore nie doczekaly sie odpowiedzi... nie wiem czy to ja czy Ty masz problem z odbiorem wiadomosci...
Daj znac w komentarzu, prosze, jesli maile nie dzialaja...













środa, 16 lutego 2011

Vilcabamba - pierwsze wrazenie

Vilcabamba jest po prostu cudowna!!!
Przyjechalam tu 3 godziny temu i od razu sie zakochalam w tych gorach, sloncu i zielonej  roslinnosci.
Po 16 godzinach w autobusie nie czuje najmniejszego zmeczenia i rozpiera mnie energia.
Wiecej napisze jutro, jak pozbieram wrazenia.
Ach!




Zycie w wiosce Ahuano

W ubiegly czwartek po poludniu wybralam sie z nowo poznanym kolega z Marisposarium nad rzeke, zeby sprobowac lokalnej rozrywki tj. splywu w dol rzeki na napompowanej detce. Niebo bylo pochmurne, zbieralo sio na deszcz i woda byla przerazliwie zimna... normalnie nie dalabym sie przekonac do wybrobowania tej atrakcji ale Klinjer obiecal, ze tym sposobem doplyniemy do centrum wioski Ahuano, gdzie zabierze mnie do domu zwoich znajomych i pokaze wioske, wiec uleglam.

Po kilku minutach woda nie wydawala mi sie juz tak strasznie zimna,a  pozniejszy spacer po wiosce w mokrych ubraniach bardziej mnie bawil niz zawstydzal, hehe:)
Bylo ok 17.00 wiec wiekszosc ludzi wraca o tej porze z pracy.
Jak sie dowiedzialm, glownym pracodawca w tej wiosce jest wlasciciel luksusowego hotelu  Casa de Swiss, ktory funkcjonuje w Aguano od 30 lat i zatridnia ponad 70 mieszkancow tej wioski, placac srednio $10 za dzien. Mariposario rowniez nalezy do tego Szwajcara. Reszta mieszkancow posiada drobne sklepiki spozywcze (co drugi budynek  to sklepik z coca cola lub piwem, niestety nie ma kawiarni), jest zatrudniona w dwoch lokalnych piekarniach lub posiada gospodarstwa rolne. Jest tez dwoch lokalnych artystow- rzezbiarzy w drewnie. Zaszlam do ich pracowni, gdzie od razu zostalam przywitana usmiechem i poczestowana owocami.
Klinjer mowi, ze ok 19.00 ci sami ludzie zaczna zbierac sie w gromadki i albo wspolnie uprawiac jakis sport (tutaj popularna nawet wsrod seniorow jest pila nozna), albo biesiadowac na laweczkach przy ulicy, pijac chi che i jedzac jakis lokalny przysmak, ktorego jest tu pod dostakiem i kazdy umie go przyrzadzic, np juka czy platanos czy po prostu upieczony na ogniu banan.
Ten komfort latwej dostepnosci jedzenia i brak umilowania do urozmaiconej kuchni nie jest bynajmniej motywatorem dla tutejszej ludnosci, zeby starac sie o wyzszy poziom zycia.
Po szybkim spacerze, ktorym pozwolil naszym ubraniom troche wyschnac, Klinjer zabral mnie do swoich znajomych. Przesympatyczna gospodyni, piecioro rozeszmianych od ucha do ucha dzieci i kupa sasiadow zebrala sie wokol wysokiego na 20- 30 metrum drzewa owocowego, zeby kibicowac ojcu rodziny we wspinaczce na sam wierzcholek w celu zerwania owocow. Smiechu i strachu co nie mira, wszystcy, lacznie ze mna, starlismy sie lapac zrzucane przez ojca owoce i potem wspolnie zjadalismy je siedzac na ziemi. Co mnie ujelo w tej scence to to, ze nikt nie pytal o pozwolenie na zjedzenie owocow, kazdy z ulicy mogl sie dolaczyc do tej pozytecznej zabawy i byl przyjety z usmiechem, tak jakby nie istnialo tam prawo wlasnosci i rywalizacja o byt. Nikt nie martwil sie, czy starczy dla niego. I starczylo dla wszystkich. Dla mnie to wielka lekcja szczodrosci i poczucia wspolnoty, rzadko kiedy spotykana w Europie.
Odwiedzilam tez nowy szpital w Ahuano, calkowicie zasponsorowany przez swiezo wprowadzony  rzadowy program wspierania terenow Oriente, tj tych polozonych najblizej dzungli.
Zaprzyjaznilam sie z tamtejsza lekarka, nazywa sie Elizabeth i praca w tym szpitalu bedzie jej pierwsza paktyka.Zaproponowala ze dolaczy do mnie w nasteonym tygodniu w podrozy do Vilcabamby, moze sie uda;)

Do domu wrocilam pozno, juz po zmierzchu, odwiozl mnie sasiad Kinjera.
Podobalo mi sie to zanurzenie w codzienne zycie mieszkancow Ahuano.

Nastepnego dnia  z samego rana odwiedzil mnie Hector, ktory tak jak ja ma byc gwiazda konceru walentynkowego w sobote. Udalo mi sie z nim uciac 2-godzinna pogawedke w jezyku hiszpanskim o zyciu tutejszych ludzi, jego planach na przyszlosc, itp.
Jak sam podkreslil, Hector widzi ogromna roznice miedzy stylem zycia lokalnych Indian i tych, ktorzy tak jak Greg czy Szwajcar, zdecydowali sie zamieszkac w Ekwadorze. O ile pierwsi sa skoncentrowani na tym, zeby zarobic na przezycie i zeby na koniec tygodnia starczylo jeszcze na kilka piw w dyskotece i pare papierosow to ci drudzy zazwyczaj probuja rozkercic tu wlasny biznes w poszukiwaniu spokojnego acz wygodnego zycia na poziomie zblizonych do europejskiego.
Po tych dwoch godzinach Hector spojrzal na mnie i powiedzial ze jestem ladna i zechce bym moim narzeczonym. Tak po prostu. Powiedzial to bez zadnego zajakniecia, usmiechu na twarzy czy mrugniecia okiem. Dotychczas oswiadczylo mi sie juz kilku Indian ale to bylo podczas zabawy w dyskotece i tlumaczylam to brakiem tzrezwosci ich umyslow, ale takiej wylewonosci i bezposrednosci nie oczekiwalam w bialy dzien przy herbacie z miety heh:)


Jak widac, co kraj to obyczaj:)








Przy okazji robilam bezposredni marketing mojego przyszlego sobotniego koncertu u Grega w dyskotece 


wtorek, 8 lutego 2011

Po tygodniu w dzungli

Minal juz tydzien od kiedy mieszkam w Ahuano w dzungli amazonskiej, godzine drogi od miasta Tena.
Czas wcale nie minal mi tak szybko, jak to zwykle bywa, gdy sie jest w jakims nowym miejscu.
Mam wrazenie ze mieszkam tu znacznie dluzej. Tyle bylo momentow zachwu, strachu, zdziwienia, radosci, zmeczenia, ciekawosci, ze skladaja sie one w calkiem dluga historie, zestaw przezyc i refleksji jakich prawdopodobnie nie dostarczyl by mi rok zycia w Polsce.

Na przyklad wczoraj cala noc spedzilam na srodku rzeki Napo, siedzac wraz z Geregiem i Edisonem (lokalny rybak z wioski) w canoe i zarzucajac sieci na ryby.
Canoe to taki waski i dlugi kajak, ktory jest bardzo wywrotny i wrazliwy na najmniejsze fale. Rzeka Napo z  kolei to jest dosc szeroka i porywista rzeka, przez ktora codzinnie lokalni mieszkancy przeprawiaja sie lodziami za $ 0.25 , zeby dotrzec do szkoly czy miasta Tena. Zeby dodac smaczku mojej wczorajszej przygodzie dodam, ze w swoim dolnym odcinku rzeka Napo  przechodzi w bardziej juz znana rzeke Amazonka.

Nigdy wczesniej nie lowilam ryb, wiec mimo przestrog Cecyli i Mariseli, na zaproszenie Grega zareagowalam z entuzjazmem.
Po zmroku ok 20.00 zostalam wsadzona do canoe wraz z plaszczem przecideszczowym, latrarka, ogromna siecia na ryby, pustym pojemnikiem na zlowione ryby oraz 10 piwamiu Grega i Edisona.
Zapowiadala sie prawdziwa przygoda, choc dla Grega byl to wypad jak co weekend.
Piekna gesta noc, szum plynacej wody (rzeka przybrala w ostatnim tygodniu i byla cos niespokojna) i odglosy dzunglii po lewej i po prawej stronie...Niesamowite. Nie moglam uwierzyc ze jestem czescia tego wszystkiego, ze z pelna swiadomoscia moge wtapic sie w ta dzika nature.
Siedzialam jak zaczarowana i chlonelam to wszystko. Staralam sie byc tu i teraz.
Cichutko podbijalismy raz do jednego raz do drugiego brzegu, chlopaki zarzucali sieci, a ja przyswiecalam im latarka i niesmialo rozgladalam sie, czy przypadkiem nie skrada sie do nas z brzegu jakis kajman lub jeszcze cos grozniejszego. W koncu jest noc i jest dzungla i drapieznicy wychodza na polowanie, prawda?
Oczywiscie zostalam wysmiana przez chlopakow jak sie podzielilam glosno moimi obawami.

Po poczatkowym entuzjazmie, kolysana falami i uspokajana szumem fal i lasu przysypialam na krotkie momenty i tylko Greg co jakis czas budzil mnie donosnie, gdy trzeba bylo poswiecic latarka przy wyciaganiu sieci.
Lowilismy do 3 w nocy.
Zlowilismy ze 20 srednich ryb i jedna naprawde duza, nazw oczywiscie nie podam, bo nie znam.
 Po dotarciu do domu i oczyszczeniu zdobyczy (nie pytajcie, czy mi sie podobalo) usmazylismy sobie z Gregiem 2 kawalki i zjedlismy wraz z owocami..
Bylo przesmaczne!!!!

Mielismy szczescie, bo zdazylismy przed ogromna burza.
Prawdziwego deszczu w dzungli nie da sie porownac nawet z najgrozniejsza ulewa w Polsce.
Myslalam ze nie zasne, ale bylam chyba zbyt zmeczona na grymaszenie heheh ;)

Inne ciekawe doswiadczenie z mojego pobytu tutaj to zbierabnie kakao w sobotnie popoludnie.
Palmy kakaowca maja owoce, ktorze podobnie jak kokos nalezy najpierw sciac maczeta z drzewa (nauczylam sie robic to za jednym zamachem heheh) i przez twarda lupine dobrac do wnetrza. A w srodku czeka na ciebie gniazdo z ziarnami, ktore przypomina kisc wionogronowa, z czego kazde malutkie grono pokryte jes slodkim miazszem. Proces zbierania tego ziarna do wiklinowego kosza wygladal zatem tak, ze po scieciu owocu i otrzepaniu sie z  mrowek i innego paskudztwa, ktore spadlo wraz z nim z drzewa, nalezalo rozbic lupine, possac kazde grono niczym cukierek i wypluc pozostale twarde ziarno do kosza.
Miazsz jest slodki i orzezwiajacy, poza tym to fajna zabawa.
Pozniej ziarna leza w tym koszu przykryte liscmi az troche sfermentuja, nastepnie rozsypuje sie je w naslonecznionym miejscu do wyschniecia i na koniec oddaje do skupu.
Zarobek z takiego kosza to jakies $100.
Troche sie trzeba przy tym narobic, do teraz nie moge odmyc rak i paznokci, ktore przybraly kolor zolto-brazowy, ale przynajmniej wiem jak rosnie ziarno kakao.
Zastanawia mnie tylko, czy to tylko dzieci z domu Grega, czy kazdy plantator kakao najpierw ssie swoje ziarno, zanim je sprzedaje.
Jesli tak, to poranna kawa zaczyna smakowac nieco inaczej, prawda? hehehe

Ktoregos dnia wynajelam lodz i poplynelam z dzieciakami do Amazoonico, tj do sanatorium dla zwierzat, gdzie widzielismy rozne gatunki malp (jedna z nich tak polubila Natalie, ze nie chciala sie od niej odczepic, chodizla za nia krok w krok i lapala za reke hehe), gadalismy z papugami, ogladalismy kajmany, i inne mniej lub bardziej grozne zwierzeta. W tym sanatorium pracuje 12 wolontariuszy z calego swiata, pracuja ciezko ale praca ta jest bardzo interesujaca, pozwala poznac z bliska te wszystke zwierzeta ale przede wszystkim uczy  wrazliwosci.
Bardzo mi sie tam podobalo i z trudem udalo mi sie przestrzec zakazu dotykania zwierzatek, bo malpki byly takie cudne i towarzyskie, ze az chcialo sie je posadzic sobie na ramieniu i zaprzyjaznic.
Zreszta, posiadanie malpki, ktora moglabym ubierac, rozmawiac z nia i opiekowac sie bylo moim wielkim marzeniem, kiedy dostalam swoje pierwsze pieniadze na Komunie Sw.

Zabralam tez dzieci do Mariposarium, magicznego miejsca, gdzie zyja wszystkie gatunki motyli, jakie mozna spotkac w  Ekwadorze i tym samym cudne kwiaty i rosliny, ktore zyja z nimi w symbiozie.
Cudownym trafem poznalam tam Klinera, chlopaka, ktory pracuje tam obecnie jako opiekun motyli, a  wczesniej pracowal jako porzewodnik turystyczny. Kliner mowi bezblednym angielskim, jego pasja sa ptaki i motyle, wie o nich wszystko i cudownie oprowadzil nas po Mariposarium, pokazujac i szczegolowo i  omawiajac kazde stadium larwalne matyla. Po zwiedzaniu przegadalismy jeszcze ponad 2 godziny o tym, jak mieszkaja tutaj ludzie, co mozna i warto zobaczyc i tak ogolnie o zyciu.
Mieszka tymczasowo w mojej wiosce, tylko ze w centrum a nie przy rzeczce tak jak Greg i umowilismy sie, ze ktoregos dnia zabierze mnie wglad dzungli i pokaze najciekawsze zwierzeta i rosliny.
Obiecal tez, ze zaprowadzi mnie z wizyta do kilku rodzin, ktore zyja gdzies na obrzezach wioski w bardzo tradycyjny sposob, opornie na postep cywilizacyjny i gdzie wreszcie sporbuje chi chy. Chi cha  to tradycyjna indianska potrawa, ktora na minimum dzien przed podaniem musi zostac przezuta przez gospodynie i wypluta do miski, tak aby pod wplywem sliny mogl sie dokonac proces fermentacji; doskonale oczyszcza organizam i to nie dlatego, ze wiedzac to wszystko chce ci sie wymiotowac;)
Cudownie, na cos takiego czekalam i na pewno skorzystam z tej znajomosci!!!

Greg uczy mnie tez wlasciwosci leczniczych niektorych roslin ze swojego ogrodka.
To niesmaowite, jak bogata jest tutaj roslinnosc i jak cudnowne wlasciwosci ma niemalze kazde ziarno, lisc czy lodyga.
Na co nie wskaze palcem, okazuje sie ze labo leczy raka, albo odtoksycznia organizm, albo leczy goraczke albo odrobacza albo jest czysta penicylina...
Jestem w raju, bo uwielbiam medycyne naturalna i ziololecznictwo i z zapalem szesciolatka staram sie zapamietac nazwy tych dobrodziejskich roslin i sposob przyrzadzania misktur.
Niestety, nie idzie mi to dobrze, bo sa one jeszcze bardziej skaplikowane niz te lacinskie, ale grunt, ze moge tego probowac i na wlasnej skorze odczuwac skutki zarzywania tych naturalnych lekarstw.
Na przyklad jest taka roslina, w tlumaczeniu na polski jezyk nazywa sie ona ¨koci pazur¨ i napoj przyrzadzony z jej lodygi leczy raka (lodyga tej rosliny nabiera wlasciwosci leczniczych dopiero po 20 latach). W Ekwadorze znajduje sie osrodek, gdzie tym sposoibem wyleczone tysiace juz osob. Niestety, nie da sie eksportowac tego medykamentu, bo musi byc to swiezo wycisniety sok z lodygi, a nie transportowany w jakichs zbiornikach tysiace kilometrow za ocean.
Niemniej jednak jest to niesamowicie fascynujace
Chcilabym posiasc wiedze indianskich zielarzy, a jeszcze bardziej odkryc moc roslin w Polsce, bo na pewno takowa jest, tyle ze my nie dosc mocno probujemy ja odkryc i uzyc.
Okazalo sie, ze Greg tez jest mocno zainteresowany tym tematem, wiec potrafimy godzinami gadac o medycynie naturalnej, szamanizmie, ezoteryce itp.
Niesamowite, ze ludzie spotykaja sie dosc przypadkowo na drugim koncu swiata i od razu tak sie przywiazuja. Greg pokazal mi film ¨Przekroczyc horyzont wydarzen¨, niesamowity, polecam dla tych ktorych interesuja tajniki naszego wszechswiata, rozwiklanie tajemnic i sensu ludzkiej egzystencji.

Greg wykorzystuje moja sympatie i wpadl na pomysl, zebym spiewala w ta sobote karaoke w jego dyskotece i dala pokaz tanca brzucha. Wlasnie przygotowuje ulotki i plakaty do rozwieszenia w miescie i na wsi.
Wyglada na to, ze nie mam wyjscia. Spelnia sie moje dzieciece marzenia bycia gwiazda, to nic ze na wsi w Ekwadorze heheh;) Na szczescie wstyd bede musiala znosic tylko przez jeden dzien, bo w poniedzialek wyjezdzam z farmy do Ambato,a po moim powrocie w marcu juz nikt nie bedzie pamietal tego mojego wybryku ;)

Nie jestem w stanie opisac kazdego dnia tutaj, niestety.
Kazdy jest inny.
Moze kiedys uda mi sie zamiescic troche zdjec
Na wlasny uzytek prowadze podreczny dzienniczek, w ktorym zapisuje moje spostrzezenia i po krotce streszczam wydarzenia z kazdego dnia.

Ciekawe, co bedzie jutro:)


środa, 2 lutego 2011

Z maczeta przez ekwadorska dzungle

To nie zart, jeszcze wczoraj o tej porze zastalibyscie mnie z meczeta w reku  i scietymi bambusami u stop w pelnej gotowosci do budowania kurnika razem z Cecylia.
Cecylia jest kuzynka Mariseli, zony Grega.
Greg jest pelnokrwistym Polakiem z Warszawy, ktory w ciagu 7 lat zycia w wiosce Ahuano w Dzungli Ekwadorskiej dorobil sie szescioletniej coreczki Natali, hotelu, sklepu z piwem i dyskoteki i jest w trakcie dorabiania sie drugiej corki i tego nieszczesnego kurnika [tylko w tym drugium mu pomagam, zeby nie bylo hehhe]. Marisela jest w 8 miesiacu ciazy i termin porodu przypada na ten sam dzien w ktorym ja sie urodzilam wiec dziewczynka bedzie niezla szczesciara hehe.
Greg od poniedzialku do piatku mieszka poza wioska w miescie Tena, tj ok godzina drogi od wioski Ahuano.
Jestem wiec pozostawiona  sama sobie z dwiema kobietami, ktore gadaja w jezyku Quichua i moim jedynym przydatnym narzedziem jest ta maczeta bo na pewno nie moj jezyk polski...

Reszta szczegolow pozniej, bo jestem tylko na chwile w Tenie.
Powiem tylko w skrocie, ze mialam niezwykla przygode dzis rano jadac z wioski do tego miasta, bo zamiast autobusem przyjechalam trackiem z handlarzami kukurydza i prawdopodobnie w nastepnym tygodniu zabiore sie z nimi do Banos, gdzie sa zrodla termalne i gdzie bardzo chcialam pojechac i pozniej na zachodnie wybrzeze zeby polezec na plazy, tak jakby malo bylo mi slonca hehehe.
A jadac z Quito do Teny w ubiegly poniedzialek rano nie znalam drogi i raptem, ni stad ni zowad pojawil sie  Indianin, prawdziwy wnuczek szamana, i pomogl mi sie dostac tam gdzie chcialam... byla 6 rano....
Ale szczegoly pozniej.

 P.S. Pierwszy raz schodzi mi skora z twarzy. Moje rece i twarz sa tak czerwone ze w kontrascie z bladoscia reszty mojego ciala daja odpowiedz na pytanie z jakiego kraju przyjechalam hehe.



niedziela, 30 stycznia 2011

Spalona sloncem alpinistka

Nie ma to jak ambicje wezma gore nad rozsadkiem;)
Wedle planu wybralam sie dzis kolejka Teleferico na wzgorze Rucu Pichincha.

Mimo, iz nastawialm budzik na 9 rano, obudzilam sie ok 7 i najdelikatniej jak tylko umialam spadlam z pietrowego lozka, zeby wziac prysznic i przygotowac sie do wyjscia. Poszlo sprawnie, tak ze postanowilam jeszcze szybciutko skorzystac z wolnego komputera i napisac wrazenia z wczorajszej podrozy do Otavalo. Ten, kto mnie zna, wie dokonale jak wielka niechecia palam do komputerow i wszelkich urzadzen elektronicznych, ale dzis to one daly wyraz swojej niecheci do mnie. Pisalam doslownie ostatnie zdanie kiedy  nagle padlo zasilanie i starcilam cale moje dzielo  i jakies 20 min. Nic jednak nie dzieje sie w  zyciu bez przyczyny- zostajac w hostalu te 20 min dluzej mialam okazje pozanac dwie dziewczyny ze Szwajcarii, ktore wlasnie wstaly i po kilku wymienionych zdaniach (niestety, nadal w jezyku angielskim) zdecydowaly, ze dolacza do mnie.

Po kilkunastu minutach bylysmy juz w taxi. Bylam przygotowana na ewentualna konwersacje z taksowkarzem w lokalnym jezyku, ale dziewczyny mowily po hiszpansku, wiec poszlo sprawnie (jestem chyba jedyna osoba, a przynajmniej w tym hotelu, ktora podrozuje po Ekwadorze bez znajomosci hiszpanskiego, eh).
Koszt taxi to jakies $3, bo taksowki w Quito sa smiesznie tanie i czasami po prostu nie oplaca sie podrozowac autobusem i ryzykowac zawartoscia kieszeni i plecaka. Trzeba tylko uwazac na taksowkarzy-spryciarzy, ktorzy nie uzywaja taksometrow lub wybieraja dwa razy dluzsza droge do wskazanego celu. Dlatego warto dogadac sie do ceny zanim wsiadzie sie do taxi.

Na miejscu bylysmy ok 9 rano. Na szcescie nie bylo kolejki. Pogoda byla sloneczna, wrecz przepiekna jak na Quito, ktore czesto nazywane jest lodowka Ekwadoru, bo temepratury wahaja sie w granicach 14 st. Mimo wszystko wzielam do plecaka polar i kurtke, bo na ok 4500 m npm zapewne jest zimno i wieje.
Za $8 kolejka linowa zabiera nas na wysokosc ok 4 000 m npm. Widoki przepiekne, prawie nie ma mgly nad maistem i mozna zobaczyc jak duza powierzchnie zajmuje Quito i jak pieknie otoczone jest przez wulkany i pasma gorskie. Dziewczyny twierdza, ze widoki sa takie same jak w Szwajcarii, tylko ze tam na tej wysokosci jest juz snieg, a tu tylko w oddali widac trzy pokryte sniegiem kratery. Robimy sobie sesje zdjeciowa, ja z zdziwieniem stwierdzam, ze nie potrzebuje tylu pozowanych zdjec do zasilenia bazy Facebooka i skupiam sie na odczuwaniu zarowno zmian atmosferycznych w moim ciele jak i pieknych widokow. Czytam tabliczke: Uwaga, nie biegac¨, wszytsko przez to, ze na tej wysokosci jest tak malo tlenu ze wydolnosc pluc jest zbyt niska na taki wysilek. Nie mniej jednak decyduje sie na zdobycie najwyzszego szczytu, ktory widac na horyzoncie i ktory bynajmniej nie zachca do wspinaczki, bo pokryty jest skalami a nie zielenia, ale prowadzi do niego piekny szlak wsrod pasm gorskich i dolin. Moje towarzyszki pasuja i wracaja ta sama kolejka w dol, bardzo sie polubilysmy wiec wymieniamy maile, a ja ruszam przed siebie. Za chwile dolaczaja sie do mnie dwaj Nemcy i tak we dwojke maszerujemy w pelnym sloncu.

Na poczatku jest swietnie, obserwuj, jak slonce odbija sie od skal najwyzszych szczytow, na prawo po cichutku skrada sie mgla i zaslania czesc miasta i staram sie zlapac kazdy promien slonca.
Nie mniej jednak po kilku gorkach i dolinach zaczynam odczuwac brak oddechu, a slonce przygrzewa juz zbyt mocno, wiec rozbieram sie do krotkiego rekawka. Z jednej strony wieje coraz bardziej, bo jestesmy coraz wyzej, a z drugiej nie jestem w stanie zniesc drugiej warstwy ubran na sobie. Trudno, ryzykuje zlapieniem jakiegos przeziebienia lub zapalenia ucha.
Niemcy sa wysocy i ida szybko, za szybko, ale walcze dzielnie z kazda gorka i tylko co jakis czas przystaje, zeby zlapac glebszy oddech i obejrzec sie za siebie. Widoki sa po prostu zachwycajace!
Niemcy probuja pobic jakis rekord a ja probuje przywyknac do niemieckiego humoru w angielskim wydaniu, nie jest zle. W sumie to chyba dzieki nim po 3 godzinach wspinaczki zdobylam ten szczyt, bo motywowali mnie troche zgryzliwymi zartami na temat kobiet i tego, ze powinnam lepiej radzic sobeie  z  trudami, skoro mam zamiar spedzic miesiac w dzungli... a wiec pokazalam Szwabom hehe;) Tak naprawde to sie bardzo polubilismy i juz na samym szczycie posiedzielismy wspolnie, rozmawiajac o zyciu i podrozowaniu i czestujac sie wzajemnie wafelkami, czekolada i liscmi koki, ktore nabylam w Otavalo.

Po tej milej pogawedce decyduje sie zostac dluzej w tym miejscu i porozkoszowac sie widokami, w koncu okupilam to ogromnym trudem. Chlopaki zostawiaja mnie sama na szczycie, bo spiesza sie na autobus do Bano, turystycznego miasteczka z termalnymi zrodlami.

Wiekszosc spotkanych przeze mnie ludzi, czy to w hotelu czy w trakcie zwiedzania, ma bardzo napiety plan podrozy uwzgledniajacy kilka panstw Ameryki Pd i dziwi sie, ze ja zdecydowalam sie spedzic prawie 3 miesiace w jednym kraju. Ich zdaniem to strata czasu, bo jest tyle pieknych miejsc do zobaczenia, a ja jade na minimum miesiac do jakiejs dzungli, zeby uczyc dzieci angielskiego. Tyle tylko, ze wiekszosc z nich szuka jedynie przyjemnosci ciala, mocnych wrazen i adrenaliny a ja raczej wyciszenia, przezwyciezenia wlasnych slabosci i poznania innego stylu zycia.

Po godzinnym samotnym milczeniu na szczycie decyduje sie na zejscie. Idzie super sprawnie, w 40 min jestem na dole. Niestety, jak to ja, nie wybieram bezpiecznej znanej mi juz trasy tylko zbaczam, zeby zahaczyc o maly kosciolek. Niestety, nie przewidzialam, ze sciezka bedzie odgrodzona od kosciolka ogrodzeniem z kolczastego drutu. Nie mam wyboru i probuje to pokonac przez co ranie sie dosc gleboko w reke.
Na szczescie mam ze soba husteczki nasaczone spirytusem wiec przemywam rane, spedzam kilanascie minut w kosciele na modlitwie i wracam kolejka w dol.

Do hotelu docieram ok 17.00 ze spieczona twarza jak pomidor. Rece tez mam poparzone.
Ale bylo warto. Dla tych widokow.

A jutro dzungla....




Podroz do Otavalo

Wstalam, a raczej obudzono mnie o 7 rano. Okazalo sie, ze grupa Chilijczykow, ktorej wczoraj napomknelam, ze planuje pojechac do Otavalo w sobote, czeka w pelnej gotowosci w holu. Szybka toaleta, tost w reke i lyk kawy i dolaczam do nich, zadowolona, ze nie musze dzis sama podrozowac.
Gdybym wiedziala wczesniej jak ma wygladac ta podroz to nie ryzykowalabym zaspaniem!
Grupa 10 osob (Chilijczycy, 2 siostry Niemki, Fernando z Argentyny i ja) pakujemy sie do Ecovia, jest straszny scisk. Jak sie pozniej okazuje, Niemce w trakcie tych kilku minut ukradziono telefon z przedniej kieszeni jeansow, ja trzymam wszystko w saszetce zawieszonej na szyi i mam oczy szeroko otwarte.
Na komende Fernando wysiadamy z Ecovia i znajdujemy sie na najbardziej ruchliwej ulicy Quito, gdzie nie ma ani przystanku, ani dworca, ani chocby malej zajezdni autobusowej.
Zastanawia mnie jak zamierzamy zlapac autobus do Otavalo. Na odpowiedz nie musialam czekac dlugo.
W pewnym momencie jeden z Chilijczykow na widok wylaniajacego sie zza zakretu autobusu, autobusu bez zadnych oznakowan ani tabliczek z kierunkiem jazdy na przedniej szybie, wybiegl na srodek jezdni i machajac rekami krzyknal cos w stylu ¨Do Otavalo?¨ Autobus nie zwolnil, zatoczyl tylko lekkie kolo, oszczedzajac zycie naszemy koledze, kierowca uchylil drzwi, odkrzyknal ¨Otavalo¨ i juz za chwile cala gupa pakowalismy sie do drzwi autobusu, a kierowca nerwowymi ruchami staral sie przyspieszyc ten proces. W sumie to nic dziwnego, bo cala ta scena miala miejsce na srodku glownej ulicy Quito i za nami ustawil sie juz sznurek samochodow. Zanim usiedlismy, czesc z nas, w tym ja, z momentem ruszenia autobusu znalazla sie na podlodze w przejsciu. Kierowcy tam maja prawdziwie latynowski temperament!
Sama podroz byla niezwykle ciekawa. Podczas gdy caly autobus spal, ja nie moglam oderwac nosa od szyby, bo widoki byly po prostu niesamowite! Gdzie okiem siegnac rozposcieraly sie pasma gorskie, pokryte niska rosinnosia, kaktusami lub trawa, na ktorej pasly sie krowy, takie jak w Polsce :) Calosci magicznego obrazu dopelnialy krete strumyki i wawozy, ktore co jakis czas przecinaly krajobraz.
Autobus jechal jak szalony, droga wila sie jak serpentyna a ja tonelam w zachwytach.
I tak 2 godziny, az dotarlismy do Otavalo.

Warto wiedziec, ze rynek w Otavalo nalezy do najwiekszych w Ameryce Pd. Mozna tam znalezc wyroby reczne Indian, ktorzy specjalnie na te okolicznosc schodza z gor i prezentuja przepiekne kolorowe koce, derki, ubrania, hamaki, instrumenty muzyczne, tradycyjne malunki, wyszywnki, rzezby, bizuterie itp
Bylo na co popatrzec, choc ja nic nie kupilam nic, bo zamierzam tam wrocic tuz przed wylotem do Polski, zeby zaopatrzyc sie w pamiatki i prezenty dla  bliskich.
Osmielilam sie jednak skosztowac traycyjnych smakolykow w ulicznych jadlodajniach. Jako wegetarianka nie skosztowalam miesa swin i kurczakow, ktore w calej swej okazalosci lezalo na stolikach tuz przy ulicy, ale za to zamowilam yuke (cos jak nasza samozna cukinia czy dynia), pieczonego platana (cos pomiedzy slodkim bananem a ziemniakiem) i salatke z avocado i zpailam to sokiem z mango. Calosc kosztowala mnie $3 i wierzcie mi, bylo warto.

Podroz powrotna byla juz mniej obfita we wrazenia wzrokowe, bo po 4 godzinach chodzenia po rynku bylam bardzo zmeczona i co chwile przysypialam.
Po powrocie do hotelu ok 18.00 padlam jak betka do lozka.

Jak to mowia Latynosi, wszystko nalezy robic tranquilo.
I jak to spiewa moj kolega z Argentyny ¨yo no se manana¨..
Ja znam swoje jutro, bo zaplanowalm wycieczke kolejka teleferico na wzgorze nam miastem, ktore jest na wysokosci ponad 4000 m npm.



sobota, 29 stycznia 2011

Pierwsze kroki w Quito

Hola mis amigos! ;)
Moj hispzanski jest lepszy z godziny na godzine ( to zdanie potrafie powiedziec tez po hiszpansku;)

Dojechaam cala i zdrowa!
Lot by bardzo przyjemny i nawet nie odczuuam za bardzo tych 23 godzin lotu  z przesiadkami. Juz w samolocie mialam bardzo mile towarzystwo dwoch Kolumbijczykow, wlasnie wracali z Hong Kongu, gdzie w zeszlym roku spedzilam troche czasu wiec wymienilismy wspomnienia.

Zatrzymala sie w uroczym hostalu Grinn Hostal w centrum dzielnicy gringowej Mariscal. Jest tu wszystko i, tak jak powiedzial ojciec dziewczyny, ktora poznalam w samolocie i ktory podrzucil mnie autem z lotniska do hostalu, ¨tu jest wszystko, i to co dobre i to co zle¨. Zakwaterowalam sie w srodku nocy ale wstalam rzesko juz ok 8 rano, bez zadnych oznak zmeczenia ani bolu glowy ) Quito jest polozone na wysokosci ok 2800 m npm, wiec jest tam bardzo rozrzedzone powietrze i wielu przyjezdnych ma problem z oddychaniem, odczuwa bole glowy itp.). Ja na szczescie nie:)
Po poranych ogledzinach zauwazylam ze dziele pokoj z 4 dziewczynami, a w samym hostalu jest nas ok 15 osob z calego swiata.
Czesc z tych ludzi mieszka w tym hostalu juz pare tygodni i traktuje jak dom, bo rzeczywiscie atmosfera jest bardzo przyjemna, mamy do dyzpozycji kuchnie, komputer, z ktorego wlasnie pisze (klawiatura jest calkiem inna stad te bledy i brak polskich znakow, za co z gory przepraszam).

Po porannej toalecie zaryzykowalam samodzielny spacer, motywowana ciekawoscia i glodem ;)
Od razu rzuila mi sie w oczy kolorowa architektura tej okolicy, domki w kolorach czerwonym, zoltym, zielonym, nawet niebieskim, troche jak w bajce ;) dzieci w czerwonych i granatowych mundurkach idace do szkoly i dzwiek klaksonow dobiegajacy zewszad. Nigdy chyba nie widzialam takich ciekawych samochodow, wciaz na czterech kolach ale ksztaly i kolory przykuwajace uwage (o markach sie nie wypowiem, bo sie na nich zwyczajnie nie znam, ale mozna tam spotkac zarowno nowoczesne wysokiej klasy auta jak i stare cadillacs z lat 80-tych).
Znalazlam przytulna cafeteria i przy porannej kawie (tak, tak, zamowilam ja sama, bezblednie przytaczajac dialog z rozmowek polsko-hiszpanskich, z ktorymi nie zamierzam sie rozstawac ani na krok) poobserwowalam sobie ludzi na ulicach i pana kelnera i te smieszne samochody. W tle lecial jakis poranny program o gotowaniu, zerkalam co jakis czas  na ekran i musze przyznac, ze sposob mowienia i prezentowania sie ichniejszych gwiazd telewizyjnych znacznie roznil sie od naszego europejskiego czy tego zapozyczonego z  USA- duzo zbednych min, gestykulacji, patrzenia prosto w kamere i wodzenia za nia wzrokiem, brak dluzszych dialogow, kontaktu wzrokowego z rozmowca, a na drugim planie przestaszeni  statysci... malo naturalnie;) Za to ludzie na ulicy-otwarci, weseli, co chwila ktos wybucha spontanicznym smiechem albo otwarcie adoruje dziewczyne siedzaca obok, duzo w tym radosci zycia i czerpania satysfakcji z danej chwili. Podoba mi sie to bardzo.
To nic, ze pozniej o maly wlos nie dalam sie oszukac sprzedawcy kart telefonicznych (moj telefon dziala tutaj, o dziwo!), coz, widocznie rownie latwo przychodzi im mowienie komplementow jak i kamstw.

Po sniadaniu ktore przeciagnelo sie do 12.00 wrocilam do hotelu, gwizdnelam mape z recepcji i wyruszylam na podboj Starego Miasta, ktore de facto wpisane jest na liste dziedzictwa swiatowego UNESCO. Nazywa sie Centro Historico i dotarlam tam transportem miejskim a  nie taxi, jak sugeruja wszystkie przewodniki bezpiecznego turysty. Oczywiscie bardzo  uwaznie pilnowalam swoich rzeczy, aparat i kase trzymam w przednich kieszonkach dzinsow, bo kosztownosci w plecaku to wrecz zaproszenie dla zlodziei. Skorzystalam z koleji Ecovia, bo ma sztywno wyznaczona trase i przystanki, pozostale autobusy przystaja na zadanie pasazera i nawet tutejsi mieszkancy maja problem z rozkladem jazdy wiekszosci z  nich. Nie ryzykowalam, a Ecovia zawiozla mnie prawie pod same bramy Starego Miasta za $ 0.25 ( nie wazne dokad jedziesz, zawsze placisz tyle samo). Poczatkowo szlam przed siebie w strone wznoszacych sie ponad miastem kopul bazyliki az dotarlam do placu glownego LA Plaza Grande albo La Plaza Mayor, juz nie pamietam. Rozejrzalam sie. Bylo ok 14.00, mase ludzi tak jak ja siedzialo bezczynnie na lawkach w tym ala parku i po prostu patrzylo przed siebie na horyzont. Ten kto nie widzial tego horyzontu powiedzialby ze to strata czasu, ale wierzcie mi, bylo na co patrzec. Miasto otoczone jest pieknymi gorami, na zboczach ktorych jakims cudem stoja domki i mieszkaja ludzie a ponad tym wszystim goruje zamglony krater wulkanu.. wyglada to groznie i majestatycznie, a  wspomniana mgla dodaje temu widokowi jakiejs magi. Z tego zapatrzenia wyrwal mnie nagle stary czlowiek ktory od samego poczatku siedzial obok mnie. Nie moge powiedziec ze swietnie nam sie rozmawialo, bo tempo mowienia mojego sasiada nie pozwalalo mi na wylowienie z jego monologu wielu slow, ktore znalam lub rozumailam, ale musialam sympatycznie to maskowac bo w pewnym  momencie staruszek wzial mnie za reke, ciagna tak przez kilka ulic, mrygajac przy tym porozumiewawczo az wreszcie stanelismy przed brama La iglesia de Compania de Jesus, przepieknego barokowego kosciola z XIX wieku, ktory znajdowal sie na mojej liscie do zwiedzenia. Staruszek usmiechnal sie widzac moja mine i wprowadzil do srodka, probowal przy tym oszukac kasjerke, ze jestem studentka a nie turystka zebym nie placila za bilet (kolejny przyklad przedsiebiorczosci mieszancow Quito) ale suma sumarum nie udalo sie i w ramach rekompensaty zaplacil za moj ( tu dla kontrastu przyklad dobrego serca). Kosciol byl fatycznie piekny, choc jak na moj gyst zbyt duzo zlota , w zasadzie wszystko bylo tam pozlacane, od fasady po kopuly, oltarz, sklepienie.
Podziekowalam mojemu towarzyszowi za wspolny czas  i dalej odbylam samotny juz spacer po miescie, przelotnie skupiajac sie na zabytkach, za to napawajac sie widokami ludzi, ktorzy przygotowuja i jedza posilki, robia zakupy (ja tez zrobilam, kupilam mango, ananasa i lokalne pomarancze, te ostatnie okazaly sie niewypalem, ale reszta byla przepyszna) a nawet protestua przed palacem prezydencki -widac niektore zachowania sa wspole dla ludzi na calym swiecie. Potem zlapal mnie ogromny deszcz, w zasadzie burza, ale zdazylam zlapac Ecovia i pozniej ulokowac sie w pobliskiej restauracyjce i zjesc lunch, tj. almuerzo. Zamowilam meksykanskie wegetarianskie tapaz, bo po tych owocach nie bylam bardzo glodna.
Niestety, nie maja tu yeba mate, wiec zamawiam zwykla miete, szkoda.
Potem sjesta w hotelu, ktora przedluzyla sie do poznego wieczoru i wieczorne wyjscie ze znajomymi z hotelu na tzw. street party. Malo w tym bylo party, wiecej spaceru i mi sie podobalo. Mase lyçudzi w wiekszosci mlodych, zarowno lokalnych jaki przyjezdnych.
Moglabym tak spacerowoac do rana, ale kto napisalby wtedy blog hehe;)
Mam tutaj 3.45 i ani jednej zywej duszy w hostalu, ja tez ide juz spac.

Jutro planuje zwiedzanie Otavalo. Zobaczymy tylko o ktorej wstane;)

Buenas noches

środa, 26 stycznia 2011

Tuż przed wyjazdem - kilka refleksji

Jutro zaczyna sie moja wielka samotna przygoda w Ekwadorze.

Jeszcze kilka miesięcy temu była nieśmiałym marzeniem zrodzonym z przypadkowego przeglądania w internecie stron z ofertami wolontariatów zagranicznych, a teraz dzieli mnie od niej raptem jeden wieczór z przyjaciółmi i 22 godziny w samolocie do Quito z dwiema przesiadkami we Frankfurcie i Bogocie.
To tylko kolejny dowód na to, że jak czegoś bardzo poragniesz to prędzej czy później to dostaniesz.
Jako, że zdecydowanie preferuję opcję "prędzej", to życie płynie mi dość barwnie, wszelkie zmiany zachodzą dość raptownie, zaskakując przy tym i samą pomysłodawczynię i jej otoczenie.
Tak też jest i tym razem.
Naznaczona klątwą babci, że "TAM, gdzie jadę, nic nie znajdę"- babci niewiele mówi nazwa Ekwador, bo ma już kilkadziesiąt wiosen i wszystkie je spędziła w obrębie własnego podwórka we wsi Księżopole, w której de facto również i ja spędziłąm prawie 20 lat i nadal chętnie powracam, bo mieszkają tam moi rodzice i wszystkie wspomnienia...
Tak, to chyba przez te cudowne lata dzieciństwa, tak kolorowe i beztroskie, pełne biegania boso po trawie, zbierania chrustu na ognisko z chłopakami z sąsiedztwa, polowania na kijanki w stawie, zabawy w tarzana na przyczepie zostawionej przez tatę w lesie, czy podkradania wiśni sąsiadowi i robienie niespodziankowych deserów mamie po powrocie z pracy rozbudził się mój apetyt na poznawianie świata i odwaga, by sięgać po przygody.
Jeśli trzymać się metafory, że życie jest jak szwedzki stół, gdzie trzeba samemu wybierać, co się chce i dbać, by zjeść do syta, to ja jestem wielkim obżartuchem, choć wybrednym.
Mam swoje ulubione dania.
Jednym z nich są dalekie podróże.
I nie mówię tu o wiekszosci krajów Europy Zachodniej, bo odwiedzanie tych miejsc "smakuje " jak zjedzenie frytek dla urozmaicenia od swojskich, rozgnieconych obok schabowego ziemniaków - niby inaczej, a jednak to samo..
To, co faktycznie potrafi zaspokoić mój apetyt to podróże w zakątki najdziksze, najbardziej oddalone, najbardziej różne od cywilizowanego świata. Oczywiście, taki wybór nie zawsze oznacza bardziej wykwintne danie, ale nie o to tu chodzi. Tu chodzi o smak i przyjemność z poznawania i doświadczania, tego wszystkiego, czego nie mamy lub nie chcemy mieć "u siebie", co być może kiedyś mieliśmy i zapomnieliśmy lub świadomie zniszczyliśmy.
A jakaś cząstka mnie za tym tęskni.
Dlatego wciąż jestem głodna...

Muszę powstrzymać się przed zakończeniem tego inauguracyjnego tekstu czymś w rodzaju "Czy uda mi się zaspokoić ten głód, dowiecie sie wkrótce czytając mój blog...", bo to nie jest zapowiedź fascynującej przygody typu Gringo wśród dzikich plemion.
Nie wiem, co mnie tam spotka, nie zaplanowałm tej podróży tak jak typowy turysta, nie mam sztywnej agendy, stąd nie obiecuję ani ciekawych zdjęć ani mrożących krew w żyłach historii.

Mogę tylko podejrzewać, że los nie zostawi mnie samej sobie i podeśle parę ciekawych ludzi i miejsc, do których zawitam "przypadkiem", o ile przypadki istnieją ;)

Nie wiem, jak z regularnością pisania tego bloga, na pewno będzie to sciśle zależne od dostępności kafejek internetowych w miejscach, które będe odwiedzać, ale bedę starała się moje codzienne zapiski przeklikiwac na tego bloga i dołączać zdjęcia.
Z góry przepraszam, jesli okaże się to nudny blog. Sczerze mówiąc, w zamierzeniu miał on służyć tylko mojej osobie do upamiętnienia osobistych  przemysleń i przygód w trakcie podróży, ale znajomi i rodzina prosili  o upublicznienie, jedni z troski o moje bezpieczeństwo, inni z ciekawosci, czy mi sie uda.

Tym sposobem zadowolę i jednych i drugich i samą siebie też:)

Bo w życiu można mieć wszystko!
I własnie ośmielam się po to sięgać...