środa, 16 lutego 2011

Vilcabamba - pierwsze wrazenie

Vilcabamba jest po prostu cudowna!!!
Przyjechalam tu 3 godziny temu i od razu sie zakochalam w tych gorach, sloncu i zielonej  roslinnosci.
Po 16 godzinach w autobusie nie czuje najmniejszego zmeczenia i rozpiera mnie energia.
Wiecej napisze jutro, jak pozbieram wrazenia.
Ach!




Zycie w wiosce Ahuano

W ubiegly czwartek po poludniu wybralam sie z nowo poznanym kolega z Marisposarium nad rzeke, zeby sprobowac lokalnej rozrywki tj. splywu w dol rzeki na napompowanej detce. Niebo bylo pochmurne, zbieralo sio na deszcz i woda byla przerazliwie zimna... normalnie nie dalabym sie przekonac do wybrobowania tej atrakcji ale Klinjer obiecal, ze tym sposobem doplyniemy do centrum wioski Ahuano, gdzie zabierze mnie do domu zwoich znajomych i pokaze wioske, wiec uleglam.

Po kilku minutach woda nie wydawala mi sie juz tak strasznie zimna,a  pozniejszy spacer po wiosce w mokrych ubraniach bardziej mnie bawil niz zawstydzal, hehe:)
Bylo ok 17.00 wiec wiekszosc ludzi wraca o tej porze z pracy.
Jak sie dowiedzialm, glownym pracodawca w tej wiosce jest wlasciciel luksusowego hotelu  Casa de Swiss, ktory funkcjonuje w Aguano od 30 lat i zatridnia ponad 70 mieszkancow tej wioski, placac srednio $10 za dzien. Mariposario rowniez nalezy do tego Szwajcara. Reszta mieszkancow posiada drobne sklepiki spozywcze (co drugi budynek  to sklepik z coca cola lub piwem, niestety nie ma kawiarni), jest zatrudniona w dwoch lokalnych piekarniach lub posiada gospodarstwa rolne. Jest tez dwoch lokalnych artystow- rzezbiarzy w drewnie. Zaszlam do ich pracowni, gdzie od razu zostalam przywitana usmiechem i poczestowana owocami.
Klinjer mowi, ze ok 19.00 ci sami ludzie zaczna zbierac sie w gromadki i albo wspolnie uprawiac jakis sport (tutaj popularna nawet wsrod seniorow jest pila nozna), albo biesiadowac na laweczkach przy ulicy, pijac chi che i jedzac jakis lokalny przysmak, ktorego jest tu pod dostakiem i kazdy umie go przyrzadzic, np juka czy platanos czy po prostu upieczony na ogniu banan.
Ten komfort latwej dostepnosci jedzenia i brak umilowania do urozmaiconej kuchni nie jest bynajmniej motywatorem dla tutejszej ludnosci, zeby starac sie o wyzszy poziom zycia.
Po szybkim spacerze, ktorym pozwolil naszym ubraniom troche wyschnac, Klinjer zabral mnie do swoich znajomych. Przesympatyczna gospodyni, piecioro rozeszmianych od ucha do ucha dzieci i kupa sasiadow zebrala sie wokol wysokiego na 20- 30 metrum drzewa owocowego, zeby kibicowac ojcu rodziny we wspinaczce na sam wierzcholek w celu zerwania owocow. Smiechu i strachu co nie mira, wszystcy, lacznie ze mna, starlismy sie lapac zrzucane przez ojca owoce i potem wspolnie zjadalismy je siedzac na ziemi. Co mnie ujelo w tej scence to to, ze nikt nie pytal o pozwolenie na zjedzenie owocow, kazdy z ulicy mogl sie dolaczyc do tej pozytecznej zabawy i byl przyjety z usmiechem, tak jakby nie istnialo tam prawo wlasnosci i rywalizacja o byt. Nikt nie martwil sie, czy starczy dla niego. I starczylo dla wszystkich. Dla mnie to wielka lekcja szczodrosci i poczucia wspolnoty, rzadko kiedy spotykana w Europie.
Odwiedzilam tez nowy szpital w Ahuano, calkowicie zasponsorowany przez swiezo wprowadzony  rzadowy program wspierania terenow Oriente, tj tych polozonych najblizej dzungli.
Zaprzyjaznilam sie z tamtejsza lekarka, nazywa sie Elizabeth i praca w tym szpitalu bedzie jej pierwsza paktyka.Zaproponowala ze dolaczy do mnie w nasteonym tygodniu w podrozy do Vilcabamby, moze sie uda;)

Do domu wrocilam pozno, juz po zmierzchu, odwiozl mnie sasiad Kinjera.
Podobalo mi sie to zanurzenie w codzienne zycie mieszkancow Ahuano.

Nastepnego dnia  z samego rana odwiedzil mnie Hector, ktory tak jak ja ma byc gwiazda konceru walentynkowego w sobote. Udalo mi sie z nim uciac 2-godzinna pogawedke w jezyku hiszpanskim o zyciu tutejszych ludzi, jego planach na przyszlosc, itp.
Jak sam podkreslil, Hector widzi ogromna roznice miedzy stylem zycia lokalnych Indian i tych, ktorzy tak jak Greg czy Szwajcar, zdecydowali sie zamieszkac w Ekwadorze. O ile pierwsi sa skoncentrowani na tym, zeby zarobic na przezycie i zeby na koniec tygodnia starczylo jeszcze na kilka piw w dyskotece i pare papierosow to ci drudzy zazwyczaj probuja rozkercic tu wlasny biznes w poszukiwaniu spokojnego acz wygodnego zycia na poziomie zblizonych do europejskiego.
Po tych dwoch godzinach Hector spojrzal na mnie i powiedzial ze jestem ladna i zechce bym moim narzeczonym. Tak po prostu. Powiedzial to bez zadnego zajakniecia, usmiechu na twarzy czy mrugniecia okiem. Dotychczas oswiadczylo mi sie juz kilku Indian ale to bylo podczas zabawy w dyskotece i tlumaczylam to brakiem tzrezwosci ich umyslow, ale takiej wylewonosci i bezposrednosci nie oczekiwalam w bialy dzien przy herbacie z miety heh:)


Jak widac, co kraj to obyczaj:)








Przy okazji robilam bezposredni marketing mojego przyszlego sobotniego koncertu u Grega w dyskotece 


wtorek, 8 lutego 2011

Po tygodniu w dzungli

Minal juz tydzien od kiedy mieszkam w Ahuano w dzungli amazonskiej, godzine drogi od miasta Tena.
Czas wcale nie minal mi tak szybko, jak to zwykle bywa, gdy sie jest w jakims nowym miejscu.
Mam wrazenie ze mieszkam tu znacznie dluzej. Tyle bylo momentow zachwu, strachu, zdziwienia, radosci, zmeczenia, ciekawosci, ze skladaja sie one w calkiem dluga historie, zestaw przezyc i refleksji jakich prawdopodobnie nie dostarczyl by mi rok zycia w Polsce.

Na przyklad wczoraj cala noc spedzilam na srodku rzeki Napo, siedzac wraz z Geregiem i Edisonem (lokalny rybak z wioski) w canoe i zarzucajac sieci na ryby.
Canoe to taki waski i dlugi kajak, ktory jest bardzo wywrotny i wrazliwy na najmniejsze fale. Rzeka Napo z  kolei to jest dosc szeroka i porywista rzeka, przez ktora codzinnie lokalni mieszkancy przeprawiaja sie lodziami za $ 0.25 , zeby dotrzec do szkoly czy miasta Tena. Zeby dodac smaczku mojej wczorajszej przygodzie dodam, ze w swoim dolnym odcinku rzeka Napo  przechodzi w bardziej juz znana rzeke Amazonka.

Nigdy wczesniej nie lowilam ryb, wiec mimo przestrog Cecyli i Mariseli, na zaproszenie Grega zareagowalam z entuzjazmem.
Po zmroku ok 20.00 zostalam wsadzona do canoe wraz z plaszczem przecideszczowym, latrarka, ogromna siecia na ryby, pustym pojemnikiem na zlowione ryby oraz 10 piwamiu Grega i Edisona.
Zapowiadala sie prawdziwa przygoda, choc dla Grega byl to wypad jak co weekend.
Piekna gesta noc, szum plynacej wody (rzeka przybrala w ostatnim tygodniu i byla cos niespokojna) i odglosy dzunglii po lewej i po prawej stronie...Niesamowite. Nie moglam uwierzyc ze jestem czescia tego wszystkiego, ze z pelna swiadomoscia moge wtapic sie w ta dzika nature.
Siedzialam jak zaczarowana i chlonelam to wszystko. Staralam sie byc tu i teraz.
Cichutko podbijalismy raz do jednego raz do drugiego brzegu, chlopaki zarzucali sieci, a ja przyswiecalam im latarka i niesmialo rozgladalam sie, czy przypadkiem nie skrada sie do nas z brzegu jakis kajman lub jeszcze cos grozniejszego. W koncu jest noc i jest dzungla i drapieznicy wychodza na polowanie, prawda?
Oczywiscie zostalam wysmiana przez chlopakow jak sie podzielilam glosno moimi obawami.

Po poczatkowym entuzjazmie, kolysana falami i uspokajana szumem fal i lasu przysypialam na krotkie momenty i tylko Greg co jakis czas budzil mnie donosnie, gdy trzeba bylo poswiecic latarka przy wyciaganiu sieci.
Lowilismy do 3 w nocy.
Zlowilismy ze 20 srednich ryb i jedna naprawde duza, nazw oczywiscie nie podam, bo nie znam.
 Po dotarciu do domu i oczyszczeniu zdobyczy (nie pytajcie, czy mi sie podobalo) usmazylismy sobie z Gregiem 2 kawalki i zjedlismy wraz z owocami..
Bylo przesmaczne!!!!

Mielismy szczescie, bo zdazylismy przed ogromna burza.
Prawdziwego deszczu w dzungli nie da sie porownac nawet z najgrozniejsza ulewa w Polsce.
Myslalam ze nie zasne, ale bylam chyba zbyt zmeczona na grymaszenie heheh ;)

Inne ciekawe doswiadczenie z mojego pobytu tutaj to zbierabnie kakao w sobotnie popoludnie.
Palmy kakaowca maja owoce, ktorze podobnie jak kokos nalezy najpierw sciac maczeta z drzewa (nauczylam sie robic to za jednym zamachem heheh) i przez twarda lupine dobrac do wnetrza. A w srodku czeka na ciebie gniazdo z ziarnami, ktore przypomina kisc wionogronowa, z czego kazde malutkie grono pokryte jes slodkim miazszem. Proces zbierania tego ziarna do wiklinowego kosza wygladal zatem tak, ze po scieciu owocu i otrzepaniu sie z  mrowek i innego paskudztwa, ktore spadlo wraz z nim z drzewa, nalezalo rozbic lupine, possac kazde grono niczym cukierek i wypluc pozostale twarde ziarno do kosza.
Miazsz jest slodki i orzezwiajacy, poza tym to fajna zabawa.
Pozniej ziarna leza w tym koszu przykryte liscmi az troche sfermentuja, nastepnie rozsypuje sie je w naslonecznionym miejscu do wyschniecia i na koniec oddaje do skupu.
Zarobek z takiego kosza to jakies $100.
Troche sie trzeba przy tym narobic, do teraz nie moge odmyc rak i paznokci, ktore przybraly kolor zolto-brazowy, ale przynajmniej wiem jak rosnie ziarno kakao.
Zastanawia mnie tylko, czy to tylko dzieci z domu Grega, czy kazdy plantator kakao najpierw ssie swoje ziarno, zanim je sprzedaje.
Jesli tak, to poranna kawa zaczyna smakowac nieco inaczej, prawda? hehehe

Ktoregos dnia wynajelam lodz i poplynelam z dzieciakami do Amazoonico, tj do sanatorium dla zwierzat, gdzie widzielismy rozne gatunki malp (jedna z nich tak polubila Natalie, ze nie chciala sie od niej odczepic, chodizla za nia krok w krok i lapala za reke hehe), gadalismy z papugami, ogladalismy kajmany, i inne mniej lub bardziej grozne zwierzeta. W tym sanatorium pracuje 12 wolontariuszy z calego swiata, pracuja ciezko ale praca ta jest bardzo interesujaca, pozwala poznac z bliska te wszystke zwierzeta ale przede wszystkim uczy  wrazliwosci.
Bardzo mi sie tam podobalo i z trudem udalo mi sie przestrzec zakazu dotykania zwierzatek, bo malpki byly takie cudne i towarzyskie, ze az chcialo sie je posadzic sobie na ramieniu i zaprzyjaznic.
Zreszta, posiadanie malpki, ktora moglabym ubierac, rozmawiac z nia i opiekowac sie bylo moim wielkim marzeniem, kiedy dostalam swoje pierwsze pieniadze na Komunie Sw.

Zabralam tez dzieci do Mariposarium, magicznego miejsca, gdzie zyja wszystkie gatunki motyli, jakie mozna spotkac w  Ekwadorze i tym samym cudne kwiaty i rosliny, ktore zyja z nimi w symbiozie.
Cudownym trafem poznalam tam Klinera, chlopaka, ktory pracuje tam obecnie jako opiekun motyli, a  wczesniej pracowal jako porzewodnik turystyczny. Kliner mowi bezblednym angielskim, jego pasja sa ptaki i motyle, wie o nich wszystko i cudownie oprowadzil nas po Mariposarium, pokazujac i szczegolowo i  omawiajac kazde stadium larwalne matyla. Po zwiedzaniu przegadalismy jeszcze ponad 2 godziny o tym, jak mieszkaja tutaj ludzie, co mozna i warto zobaczyc i tak ogolnie o zyciu.
Mieszka tymczasowo w mojej wiosce, tylko ze w centrum a nie przy rzeczce tak jak Greg i umowilismy sie, ze ktoregos dnia zabierze mnie wglad dzungli i pokaze najciekawsze zwierzeta i rosliny.
Obiecal tez, ze zaprowadzi mnie z wizyta do kilku rodzin, ktore zyja gdzies na obrzezach wioski w bardzo tradycyjny sposob, opornie na postep cywilizacyjny i gdzie wreszcie sporbuje chi chy. Chi cha  to tradycyjna indianska potrawa, ktora na minimum dzien przed podaniem musi zostac przezuta przez gospodynie i wypluta do miski, tak aby pod wplywem sliny mogl sie dokonac proces fermentacji; doskonale oczyszcza organizam i to nie dlatego, ze wiedzac to wszystko chce ci sie wymiotowac;)
Cudownie, na cos takiego czekalam i na pewno skorzystam z tej znajomosci!!!

Greg uczy mnie tez wlasciwosci leczniczych niektorych roslin ze swojego ogrodka.
To niesmaowite, jak bogata jest tutaj roslinnosc i jak cudnowne wlasciwosci ma niemalze kazde ziarno, lisc czy lodyga.
Na co nie wskaze palcem, okazuje sie ze labo leczy raka, albo odtoksycznia organizm, albo leczy goraczke albo odrobacza albo jest czysta penicylina...
Jestem w raju, bo uwielbiam medycyne naturalna i ziololecznictwo i z zapalem szesciolatka staram sie zapamietac nazwy tych dobrodziejskich roslin i sposob przyrzadzania misktur.
Niestety, nie idzie mi to dobrze, bo sa one jeszcze bardziej skaplikowane niz te lacinskie, ale grunt, ze moge tego probowac i na wlasnej skorze odczuwac skutki zarzywania tych naturalnych lekarstw.
Na przyklad jest taka roslina, w tlumaczeniu na polski jezyk nazywa sie ona ¨koci pazur¨ i napoj przyrzadzony z jej lodygi leczy raka (lodyga tej rosliny nabiera wlasciwosci leczniczych dopiero po 20 latach). W Ekwadorze znajduje sie osrodek, gdzie tym sposoibem wyleczone tysiace juz osob. Niestety, nie da sie eksportowac tego medykamentu, bo musi byc to swiezo wycisniety sok z lodygi, a nie transportowany w jakichs zbiornikach tysiace kilometrow za ocean.
Niemniej jednak jest to niesamowicie fascynujace
Chcilabym posiasc wiedze indianskich zielarzy, a jeszcze bardziej odkryc moc roslin w Polsce, bo na pewno takowa jest, tyle ze my nie dosc mocno probujemy ja odkryc i uzyc.
Okazalo sie, ze Greg tez jest mocno zainteresowany tym tematem, wiec potrafimy godzinami gadac o medycynie naturalnej, szamanizmie, ezoteryce itp.
Niesamowite, ze ludzie spotykaja sie dosc przypadkowo na drugim koncu swiata i od razu tak sie przywiazuja. Greg pokazal mi film ¨Przekroczyc horyzont wydarzen¨, niesamowity, polecam dla tych ktorych interesuja tajniki naszego wszechswiata, rozwiklanie tajemnic i sensu ludzkiej egzystencji.

Greg wykorzystuje moja sympatie i wpadl na pomysl, zebym spiewala w ta sobote karaoke w jego dyskotece i dala pokaz tanca brzucha. Wlasnie przygotowuje ulotki i plakaty do rozwieszenia w miescie i na wsi.
Wyglada na to, ze nie mam wyjscia. Spelnia sie moje dzieciece marzenia bycia gwiazda, to nic ze na wsi w Ekwadorze heheh;) Na szczescie wstyd bede musiala znosic tylko przez jeden dzien, bo w poniedzialek wyjezdzam z farmy do Ambato,a po moim powrocie w marcu juz nikt nie bedzie pamietal tego mojego wybryku ;)

Nie jestem w stanie opisac kazdego dnia tutaj, niestety.
Kazdy jest inny.
Moze kiedys uda mi sie zamiescic troche zdjec
Na wlasny uzytek prowadze podreczny dzienniczek, w ktorym zapisuje moje spostrzezenia i po krotce streszczam wydarzenia z kazdego dnia.

Ciekawe, co bedzie jutro:)


środa, 2 lutego 2011

Z maczeta przez ekwadorska dzungle

To nie zart, jeszcze wczoraj o tej porze zastalibyscie mnie z meczeta w reku  i scietymi bambusami u stop w pelnej gotowosci do budowania kurnika razem z Cecylia.
Cecylia jest kuzynka Mariseli, zony Grega.
Greg jest pelnokrwistym Polakiem z Warszawy, ktory w ciagu 7 lat zycia w wiosce Ahuano w Dzungli Ekwadorskiej dorobil sie szescioletniej coreczki Natali, hotelu, sklepu z piwem i dyskoteki i jest w trakcie dorabiania sie drugiej corki i tego nieszczesnego kurnika [tylko w tym drugium mu pomagam, zeby nie bylo hehhe]. Marisela jest w 8 miesiacu ciazy i termin porodu przypada na ten sam dzien w ktorym ja sie urodzilam wiec dziewczynka bedzie niezla szczesciara hehe.
Greg od poniedzialku do piatku mieszka poza wioska w miescie Tena, tj ok godzina drogi od wioski Ahuano.
Jestem wiec pozostawiona  sama sobie z dwiema kobietami, ktore gadaja w jezyku Quichua i moim jedynym przydatnym narzedziem jest ta maczeta bo na pewno nie moj jezyk polski...

Reszta szczegolow pozniej, bo jestem tylko na chwile w Tenie.
Powiem tylko w skrocie, ze mialam niezwykla przygode dzis rano jadac z wioski do tego miasta, bo zamiast autobusem przyjechalam trackiem z handlarzami kukurydza i prawdopodobnie w nastepnym tygodniu zabiore sie z nimi do Banos, gdzie sa zrodla termalne i gdzie bardzo chcialam pojechac i pozniej na zachodnie wybrzeze zeby polezec na plazy, tak jakby malo bylo mi slonca hehehe.
A jadac z Quito do Teny w ubiegly poniedzialek rano nie znalam drogi i raptem, ni stad ni zowad pojawil sie  Indianin, prawdziwy wnuczek szamana, i pomogl mi sie dostac tam gdzie chcialam... byla 6 rano....
Ale szczegoly pozniej.

 P.S. Pierwszy raz schodzi mi skora z twarzy. Moje rece i twarz sa tak czerwone ze w kontrascie z bladoscia reszty mojego ciala daja odpowiedz na pytanie z jakiego kraju przyjechalam hehe.