niedziela, 30 stycznia 2011

Spalona sloncem alpinistka

Nie ma to jak ambicje wezma gore nad rozsadkiem;)
Wedle planu wybralam sie dzis kolejka Teleferico na wzgorze Rucu Pichincha.

Mimo, iz nastawialm budzik na 9 rano, obudzilam sie ok 7 i najdelikatniej jak tylko umialam spadlam z pietrowego lozka, zeby wziac prysznic i przygotowac sie do wyjscia. Poszlo sprawnie, tak ze postanowilam jeszcze szybciutko skorzystac z wolnego komputera i napisac wrazenia z wczorajszej podrozy do Otavalo. Ten, kto mnie zna, wie dokonale jak wielka niechecia palam do komputerow i wszelkich urzadzen elektronicznych, ale dzis to one daly wyraz swojej niecheci do mnie. Pisalam doslownie ostatnie zdanie kiedy  nagle padlo zasilanie i starcilam cale moje dzielo  i jakies 20 min. Nic jednak nie dzieje sie w  zyciu bez przyczyny- zostajac w hostalu te 20 min dluzej mialam okazje pozanac dwie dziewczyny ze Szwajcarii, ktore wlasnie wstaly i po kilku wymienionych zdaniach (niestety, nadal w jezyku angielskim) zdecydowaly, ze dolacza do mnie.

Po kilkunastu minutach bylysmy juz w taxi. Bylam przygotowana na ewentualna konwersacje z taksowkarzem w lokalnym jezyku, ale dziewczyny mowily po hiszpansku, wiec poszlo sprawnie (jestem chyba jedyna osoba, a przynajmniej w tym hotelu, ktora podrozuje po Ekwadorze bez znajomosci hiszpanskiego, eh).
Koszt taxi to jakies $3, bo taksowki w Quito sa smiesznie tanie i czasami po prostu nie oplaca sie podrozowac autobusem i ryzykowac zawartoscia kieszeni i plecaka. Trzeba tylko uwazac na taksowkarzy-spryciarzy, ktorzy nie uzywaja taksometrow lub wybieraja dwa razy dluzsza droge do wskazanego celu. Dlatego warto dogadac sie do ceny zanim wsiadzie sie do taxi.

Na miejscu bylysmy ok 9 rano. Na szcescie nie bylo kolejki. Pogoda byla sloneczna, wrecz przepiekna jak na Quito, ktore czesto nazywane jest lodowka Ekwadoru, bo temepratury wahaja sie w granicach 14 st. Mimo wszystko wzielam do plecaka polar i kurtke, bo na ok 4500 m npm zapewne jest zimno i wieje.
Za $8 kolejka linowa zabiera nas na wysokosc ok 4 000 m npm. Widoki przepiekne, prawie nie ma mgly nad maistem i mozna zobaczyc jak duza powierzchnie zajmuje Quito i jak pieknie otoczone jest przez wulkany i pasma gorskie. Dziewczyny twierdza, ze widoki sa takie same jak w Szwajcarii, tylko ze tam na tej wysokosci jest juz snieg, a tu tylko w oddali widac trzy pokryte sniegiem kratery. Robimy sobie sesje zdjeciowa, ja z zdziwieniem stwierdzam, ze nie potrzebuje tylu pozowanych zdjec do zasilenia bazy Facebooka i skupiam sie na odczuwaniu zarowno zmian atmosferycznych w moim ciele jak i pieknych widokow. Czytam tabliczke: Uwaga, nie biegac¨, wszytsko przez to, ze na tej wysokosci jest tak malo tlenu ze wydolnosc pluc jest zbyt niska na taki wysilek. Nie mniej jednak decyduje sie na zdobycie najwyzszego szczytu, ktory widac na horyzoncie i ktory bynajmniej nie zachca do wspinaczki, bo pokryty jest skalami a nie zielenia, ale prowadzi do niego piekny szlak wsrod pasm gorskich i dolin. Moje towarzyszki pasuja i wracaja ta sama kolejka w dol, bardzo sie polubilysmy wiec wymieniamy maile, a ja ruszam przed siebie. Za chwile dolaczaja sie do mnie dwaj Nemcy i tak we dwojke maszerujemy w pelnym sloncu.

Na poczatku jest swietnie, obserwuj, jak slonce odbija sie od skal najwyzszych szczytow, na prawo po cichutku skrada sie mgla i zaslania czesc miasta i staram sie zlapac kazdy promien slonca.
Nie mniej jednak po kilku gorkach i dolinach zaczynam odczuwac brak oddechu, a slonce przygrzewa juz zbyt mocno, wiec rozbieram sie do krotkiego rekawka. Z jednej strony wieje coraz bardziej, bo jestesmy coraz wyzej, a z drugiej nie jestem w stanie zniesc drugiej warstwy ubran na sobie. Trudno, ryzykuje zlapieniem jakiegos przeziebienia lub zapalenia ucha.
Niemcy sa wysocy i ida szybko, za szybko, ale walcze dzielnie z kazda gorka i tylko co jakis czas przystaje, zeby zlapac glebszy oddech i obejrzec sie za siebie. Widoki sa po prostu zachwycajace!
Niemcy probuja pobic jakis rekord a ja probuje przywyknac do niemieckiego humoru w angielskim wydaniu, nie jest zle. W sumie to chyba dzieki nim po 3 godzinach wspinaczki zdobylam ten szczyt, bo motywowali mnie troche zgryzliwymi zartami na temat kobiet i tego, ze powinnam lepiej radzic sobeie  z  trudami, skoro mam zamiar spedzic miesiac w dzungli... a wiec pokazalam Szwabom hehe;) Tak naprawde to sie bardzo polubilismy i juz na samym szczycie posiedzielismy wspolnie, rozmawiajac o zyciu i podrozowaniu i czestujac sie wzajemnie wafelkami, czekolada i liscmi koki, ktore nabylam w Otavalo.

Po tej milej pogawedce decyduje sie zostac dluzej w tym miejscu i porozkoszowac sie widokami, w koncu okupilam to ogromnym trudem. Chlopaki zostawiaja mnie sama na szczycie, bo spiesza sie na autobus do Bano, turystycznego miasteczka z termalnymi zrodlami.

Wiekszosc spotkanych przeze mnie ludzi, czy to w hotelu czy w trakcie zwiedzania, ma bardzo napiety plan podrozy uwzgledniajacy kilka panstw Ameryki Pd i dziwi sie, ze ja zdecydowalam sie spedzic prawie 3 miesiace w jednym kraju. Ich zdaniem to strata czasu, bo jest tyle pieknych miejsc do zobaczenia, a ja jade na minimum miesiac do jakiejs dzungli, zeby uczyc dzieci angielskiego. Tyle tylko, ze wiekszosc z nich szuka jedynie przyjemnosci ciala, mocnych wrazen i adrenaliny a ja raczej wyciszenia, przezwyciezenia wlasnych slabosci i poznania innego stylu zycia.

Po godzinnym samotnym milczeniu na szczycie decyduje sie na zejscie. Idzie super sprawnie, w 40 min jestem na dole. Niestety, jak to ja, nie wybieram bezpiecznej znanej mi juz trasy tylko zbaczam, zeby zahaczyc o maly kosciolek. Niestety, nie przewidzialam, ze sciezka bedzie odgrodzona od kosciolka ogrodzeniem z kolczastego drutu. Nie mam wyboru i probuje to pokonac przez co ranie sie dosc gleboko w reke.
Na szczescie mam ze soba husteczki nasaczone spirytusem wiec przemywam rane, spedzam kilanascie minut w kosciele na modlitwie i wracam kolejka w dol.

Do hotelu docieram ok 17.00 ze spieczona twarza jak pomidor. Rece tez mam poparzone.
Ale bylo warto. Dla tych widokow.

A jutro dzungla....




Podroz do Otavalo

Wstalam, a raczej obudzono mnie o 7 rano. Okazalo sie, ze grupa Chilijczykow, ktorej wczoraj napomknelam, ze planuje pojechac do Otavalo w sobote, czeka w pelnej gotowosci w holu. Szybka toaleta, tost w reke i lyk kawy i dolaczam do nich, zadowolona, ze nie musze dzis sama podrozowac.
Gdybym wiedziala wczesniej jak ma wygladac ta podroz to nie ryzykowalabym zaspaniem!
Grupa 10 osob (Chilijczycy, 2 siostry Niemki, Fernando z Argentyny i ja) pakujemy sie do Ecovia, jest straszny scisk. Jak sie pozniej okazuje, Niemce w trakcie tych kilku minut ukradziono telefon z przedniej kieszeni jeansow, ja trzymam wszystko w saszetce zawieszonej na szyi i mam oczy szeroko otwarte.
Na komende Fernando wysiadamy z Ecovia i znajdujemy sie na najbardziej ruchliwej ulicy Quito, gdzie nie ma ani przystanku, ani dworca, ani chocby malej zajezdni autobusowej.
Zastanawia mnie jak zamierzamy zlapac autobus do Otavalo. Na odpowiedz nie musialam czekac dlugo.
W pewnym momencie jeden z Chilijczykow na widok wylaniajacego sie zza zakretu autobusu, autobusu bez zadnych oznakowan ani tabliczek z kierunkiem jazdy na przedniej szybie, wybiegl na srodek jezdni i machajac rekami krzyknal cos w stylu ¨Do Otavalo?¨ Autobus nie zwolnil, zatoczyl tylko lekkie kolo, oszczedzajac zycie naszemy koledze, kierowca uchylil drzwi, odkrzyknal ¨Otavalo¨ i juz za chwile cala gupa pakowalismy sie do drzwi autobusu, a kierowca nerwowymi ruchami staral sie przyspieszyc ten proces. W sumie to nic dziwnego, bo cala ta scena miala miejsce na srodku glownej ulicy Quito i za nami ustawil sie juz sznurek samochodow. Zanim usiedlismy, czesc z nas, w tym ja, z momentem ruszenia autobusu znalazla sie na podlodze w przejsciu. Kierowcy tam maja prawdziwie latynowski temperament!
Sama podroz byla niezwykle ciekawa. Podczas gdy caly autobus spal, ja nie moglam oderwac nosa od szyby, bo widoki byly po prostu niesamowite! Gdzie okiem siegnac rozposcieraly sie pasma gorskie, pokryte niska rosinnosia, kaktusami lub trawa, na ktorej pasly sie krowy, takie jak w Polsce :) Calosci magicznego obrazu dopelnialy krete strumyki i wawozy, ktore co jakis czas przecinaly krajobraz.
Autobus jechal jak szalony, droga wila sie jak serpentyna a ja tonelam w zachwytach.
I tak 2 godziny, az dotarlismy do Otavalo.

Warto wiedziec, ze rynek w Otavalo nalezy do najwiekszych w Ameryce Pd. Mozna tam znalezc wyroby reczne Indian, ktorzy specjalnie na te okolicznosc schodza z gor i prezentuja przepiekne kolorowe koce, derki, ubrania, hamaki, instrumenty muzyczne, tradycyjne malunki, wyszywnki, rzezby, bizuterie itp
Bylo na co popatrzec, choc ja nic nie kupilam nic, bo zamierzam tam wrocic tuz przed wylotem do Polski, zeby zaopatrzyc sie w pamiatki i prezenty dla  bliskich.
Osmielilam sie jednak skosztowac traycyjnych smakolykow w ulicznych jadlodajniach. Jako wegetarianka nie skosztowalam miesa swin i kurczakow, ktore w calej swej okazalosci lezalo na stolikach tuz przy ulicy, ale za to zamowilam yuke (cos jak nasza samozna cukinia czy dynia), pieczonego platana (cos pomiedzy slodkim bananem a ziemniakiem) i salatke z avocado i zpailam to sokiem z mango. Calosc kosztowala mnie $3 i wierzcie mi, bylo warto.

Podroz powrotna byla juz mniej obfita we wrazenia wzrokowe, bo po 4 godzinach chodzenia po rynku bylam bardzo zmeczona i co chwile przysypialam.
Po powrocie do hotelu ok 18.00 padlam jak betka do lozka.

Jak to mowia Latynosi, wszystko nalezy robic tranquilo.
I jak to spiewa moj kolega z Argentyny ¨yo no se manana¨..
Ja znam swoje jutro, bo zaplanowalm wycieczke kolejka teleferico na wzgorze nam miastem, ktore jest na wysokosci ponad 4000 m npm.



sobota, 29 stycznia 2011

Pierwsze kroki w Quito

Hola mis amigos! ;)
Moj hispzanski jest lepszy z godziny na godzine ( to zdanie potrafie powiedziec tez po hiszpansku;)

Dojechaam cala i zdrowa!
Lot by bardzo przyjemny i nawet nie odczuuam za bardzo tych 23 godzin lotu  z przesiadkami. Juz w samolocie mialam bardzo mile towarzystwo dwoch Kolumbijczykow, wlasnie wracali z Hong Kongu, gdzie w zeszlym roku spedzilam troche czasu wiec wymienilismy wspomnienia.

Zatrzymala sie w uroczym hostalu Grinn Hostal w centrum dzielnicy gringowej Mariscal. Jest tu wszystko i, tak jak powiedzial ojciec dziewczyny, ktora poznalam w samolocie i ktory podrzucil mnie autem z lotniska do hostalu, ¨tu jest wszystko, i to co dobre i to co zle¨. Zakwaterowalam sie w srodku nocy ale wstalam rzesko juz ok 8 rano, bez zadnych oznak zmeczenia ani bolu glowy ) Quito jest polozone na wysokosci ok 2800 m npm, wiec jest tam bardzo rozrzedzone powietrze i wielu przyjezdnych ma problem z oddychaniem, odczuwa bole glowy itp.). Ja na szczescie nie:)
Po poranych ogledzinach zauwazylam ze dziele pokoj z 4 dziewczynami, a w samym hostalu jest nas ok 15 osob z calego swiata.
Czesc z tych ludzi mieszka w tym hostalu juz pare tygodni i traktuje jak dom, bo rzeczywiscie atmosfera jest bardzo przyjemna, mamy do dyzpozycji kuchnie, komputer, z ktorego wlasnie pisze (klawiatura jest calkiem inna stad te bledy i brak polskich znakow, za co z gory przepraszam).

Po porannej toalecie zaryzykowalam samodzielny spacer, motywowana ciekawoscia i glodem ;)
Od razu rzuila mi sie w oczy kolorowa architektura tej okolicy, domki w kolorach czerwonym, zoltym, zielonym, nawet niebieskim, troche jak w bajce ;) dzieci w czerwonych i granatowych mundurkach idace do szkoly i dzwiek klaksonow dobiegajacy zewszad. Nigdy chyba nie widzialam takich ciekawych samochodow, wciaz na czterech kolach ale ksztaly i kolory przykuwajace uwage (o markach sie nie wypowiem, bo sie na nich zwyczajnie nie znam, ale mozna tam spotkac zarowno nowoczesne wysokiej klasy auta jak i stare cadillacs z lat 80-tych).
Znalazlam przytulna cafeteria i przy porannej kawie (tak, tak, zamowilam ja sama, bezblednie przytaczajac dialog z rozmowek polsko-hiszpanskich, z ktorymi nie zamierzam sie rozstawac ani na krok) poobserwowalam sobie ludzi na ulicach i pana kelnera i te smieszne samochody. W tle lecial jakis poranny program o gotowaniu, zerkalam co jakis czas  na ekran i musze przyznac, ze sposob mowienia i prezentowania sie ichniejszych gwiazd telewizyjnych znacznie roznil sie od naszego europejskiego czy tego zapozyczonego z  USA- duzo zbednych min, gestykulacji, patrzenia prosto w kamere i wodzenia za nia wzrokiem, brak dluzszych dialogow, kontaktu wzrokowego z rozmowca, a na drugim planie przestaszeni  statysci... malo naturalnie;) Za to ludzie na ulicy-otwarci, weseli, co chwila ktos wybucha spontanicznym smiechem albo otwarcie adoruje dziewczyne siedzaca obok, duzo w tym radosci zycia i czerpania satysfakcji z danej chwili. Podoba mi sie to bardzo.
To nic, ze pozniej o maly wlos nie dalam sie oszukac sprzedawcy kart telefonicznych (moj telefon dziala tutaj, o dziwo!), coz, widocznie rownie latwo przychodzi im mowienie komplementow jak i kamstw.

Po sniadaniu ktore przeciagnelo sie do 12.00 wrocilam do hotelu, gwizdnelam mape z recepcji i wyruszylam na podboj Starego Miasta, ktore de facto wpisane jest na liste dziedzictwa swiatowego UNESCO. Nazywa sie Centro Historico i dotarlam tam transportem miejskim a  nie taxi, jak sugeruja wszystkie przewodniki bezpiecznego turysty. Oczywiscie bardzo  uwaznie pilnowalam swoich rzeczy, aparat i kase trzymam w przednich kieszonkach dzinsow, bo kosztownosci w plecaku to wrecz zaproszenie dla zlodziei. Skorzystalam z koleji Ecovia, bo ma sztywno wyznaczona trase i przystanki, pozostale autobusy przystaja na zadanie pasazera i nawet tutejsi mieszkancy maja problem z rozkladem jazdy wiekszosci z  nich. Nie ryzykowalam, a Ecovia zawiozla mnie prawie pod same bramy Starego Miasta za $ 0.25 ( nie wazne dokad jedziesz, zawsze placisz tyle samo). Poczatkowo szlam przed siebie w strone wznoszacych sie ponad miastem kopul bazyliki az dotarlam do placu glownego LA Plaza Grande albo La Plaza Mayor, juz nie pamietam. Rozejrzalam sie. Bylo ok 14.00, mase ludzi tak jak ja siedzialo bezczynnie na lawkach w tym ala parku i po prostu patrzylo przed siebie na horyzont. Ten kto nie widzial tego horyzontu powiedzialby ze to strata czasu, ale wierzcie mi, bylo na co patrzec. Miasto otoczone jest pieknymi gorami, na zboczach ktorych jakims cudem stoja domki i mieszkaja ludzie a ponad tym wszystim goruje zamglony krater wulkanu.. wyglada to groznie i majestatycznie, a  wspomniana mgla dodaje temu widokowi jakiejs magi. Z tego zapatrzenia wyrwal mnie nagle stary czlowiek ktory od samego poczatku siedzial obok mnie. Nie moge powiedziec ze swietnie nam sie rozmawialo, bo tempo mowienia mojego sasiada nie pozwalalo mi na wylowienie z jego monologu wielu slow, ktore znalam lub rozumailam, ale musialam sympatycznie to maskowac bo w pewnym  momencie staruszek wzial mnie za reke, ciagna tak przez kilka ulic, mrygajac przy tym porozumiewawczo az wreszcie stanelismy przed brama La iglesia de Compania de Jesus, przepieknego barokowego kosciola z XIX wieku, ktory znajdowal sie na mojej liscie do zwiedzenia. Staruszek usmiechnal sie widzac moja mine i wprowadzil do srodka, probowal przy tym oszukac kasjerke, ze jestem studentka a nie turystka zebym nie placila za bilet (kolejny przyklad przedsiebiorczosci mieszancow Quito) ale suma sumarum nie udalo sie i w ramach rekompensaty zaplacil za moj ( tu dla kontrastu przyklad dobrego serca). Kosciol byl fatycznie piekny, choc jak na moj gyst zbyt duzo zlota , w zasadzie wszystko bylo tam pozlacane, od fasady po kopuly, oltarz, sklepienie.
Podziekowalam mojemu towarzyszowi za wspolny czas  i dalej odbylam samotny juz spacer po miescie, przelotnie skupiajac sie na zabytkach, za to napawajac sie widokami ludzi, ktorzy przygotowuja i jedza posilki, robia zakupy (ja tez zrobilam, kupilam mango, ananasa i lokalne pomarancze, te ostatnie okazaly sie niewypalem, ale reszta byla przepyszna) a nawet protestua przed palacem prezydencki -widac niektore zachowania sa wspole dla ludzi na calym swiecie. Potem zlapal mnie ogromny deszcz, w zasadzie burza, ale zdazylam zlapac Ecovia i pozniej ulokowac sie w pobliskiej restauracyjce i zjesc lunch, tj. almuerzo. Zamowilam meksykanskie wegetarianskie tapaz, bo po tych owocach nie bylam bardzo glodna.
Niestety, nie maja tu yeba mate, wiec zamawiam zwykla miete, szkoda.
Potem sjesta w hotelu, ktora przedluzyla sie do poznego wieczoru i wieczorne wyjscie ze znajomymi z hotelu na tzw. street party. Malo w tym bylo party, wiecej spaceru i mi sie podobalo. Mase lyçudzi w wiekszosci mlodych, zarowno lokalnych jaki przyjezdnych.
Moglabym tak spacerowoac do rana, ale kto napisalby wtedy blog hehe;)
Mam tutaj 3.45 i ani jednej zywej duszy w hostalu, ja tez ide juz spac.

Jutro planuje zwiedzanie Otavalo. Zobaczymy tylko o ktorej wstane;)

Buenas noches

środa, 26 stycznia 2011

Tuż przed wyjazdem - kilka refleksji

Jutro zaczyna sie moja wielka samotna przygoda w Ekwadorze.

Jeszcze kilka miesięcy temu była nieśmiałym marzeniem zrodzonym z przypadkowego przeglądania w internecie stron z ofertami wolontariatów zagranicznych, a teraz dzieli mnie od niej raptem jeden wieczór z przyjaciółmi i 22 godziny w samolocie do Quito z dwiema przesiadkami we Frankfurcie i Bogocie.
To tylko kolejny dowód na to, że jak czegoś bardzo poragniesz to prędzej czy później to dostaniesz.
Jako, że zdecydowanie preferuję opcję "prędzej", to życie płynie mi dość barwnie, wszelkie zmiany zachodzą dość raptownie, zaskakując przy tym i samą pomysłodawczynię i jej otoczenie.
Tak też jest i tym razem.
Naznaczona klątwą babci, że "TAM, gdzie jadę, nic nie znajdę"- babci niewiele mówi nazwa Ekwador, bo ma już kilkadziesiąt wiosen i wszystkie je spędziła w obrębie własnego podwórka we wsi Księżopole, w której de facto również i ja spędziłąm prawie 20 lat i nadal chętnie powracam, bo mieszkają tam moi rodzice i wszystkie wspomnienia...
Tak, to chyba przez te cudowne lata dzieciństwa, tak kolorowe i beztroskie, pełne biegania boso po trawie, zbierania chrustu na ognisko z chłopakami z sąsiedztwa, polowania na kijanki w stawie, zabawy w tarzana na przyczepie zostawionej przez tatę w lesie, czy podkradania wiśni sąsiadowi i robienie niespodziankowych deserów mamie po powrocie z pracy rozbudził się mój apetyt na poznawianie świata i odwaga, by sięgać po przygody.
Jeśli trzymać się metafory, że życie jest jak szwedzki stół, gdzie trzeba samemu wybierać, co się chce i dbać, by zjeść do syta, to ja jestem wielkim obżartuchem, choć wybrednym.
Mam swoje ulubione dania.
Jednym z nich są dalekie podróże.
I nie mówię tu o wiekszosci krajów Europy Zachodniej, bo odwiedzanie tych miejsc "smakuje " jak zjedzenie frytek dla urozmaicenia od swojskich, rozgnieconych obok schabowego ziemniaków - niby inaczej, a jednak to samo..
To, co faktycznie potrafi zaspokoić mój apetyt to podróże w zakątki najdziksze, najbardziej oddalone, najbardziej różne od cywilizowanego świata. Oczywiście, taki wybór nie zawsze oznacza bardziej wykwintne danie, ale nie o to tu chodzi. Tu chodzi o smak i przyjemność z poznawania i doświadczania, tego wszystkiego, czego nie mamy lub nie chcemy mieć "u siebie", co być może kiedyś mieliśmy i zapomnieliśmy lub świadomie zniszczyliśmy.
A jakaś cząstka mnie za tym tęskni.
Dlatego wciąż jestem głodna...

Muszę powstrzymać się przed zakończeniem tego inauguracyjnego tekstu czymś w rodzaju "Czy uda mi się zaspokoić ten głód, dowiecie sie wkrótce czytając mój blog...", bo to nie jest zapowiedź fascynującej przygody typu Gringo wśród dzikich plemion.
Nie wiem, co mnie tam spotka, nie zaplanowałm tej podróży tak jak typowy turysta, nie mam sztywnej agendy, stąd nie obiecuję ani ciekawych zdjęć ani mrożących krew w żyłach historii.

Mogę tylko podejrzewać, że los nie zostawi mnie samej sobie i podeśle parę ciekawych ludzi i miejsc, do których zawitam "przypadkiem", o ile przypadki istnieją ;)

Nie wiem, jak z regularnością pisania tego bloga, na pewno będzie to sciśle zależne od dostępności kafejek internetowych w miejscach, które będe odwiedzać, ale bedę starała się moje codzienne zapiski przeklikiwac na tego bloga i dołączać zdjęcia.
Z góry przepraszam, jesli okaże się to nudny blog. Sczerze mówiąc, w zamierzeniu miał on służyć tylko mojej osobie do upamiętnienia osobistych  przemysleń i przygód w trakcie podróży, ale znajomi i rodzina prosili  o upublicznienie, jedni z troski o moje bezpieczeństwo, inni z ciekawosci, czy mi sie uda.

Tym sposobem zadowolę i jednych i drugich i samą siebie też:)

Bo w życiu można mieć wszystko!
I własnie ośmielam się po to sięgać...